To pana pierwsze spotkanie z reżyser Mają Kleczewską?

Zawodowe tak. Ale znaliśmy się wcześniej ze szkoły, Maja Kleczewska była studentką Wydziału Reżyserii PWST w Krakowie.

Kleczewska jest teraz na topie: to musi być trudny moment dla reżysera, stresujący.

Reklama

Na pewno nie czujemy napięcia wynikającego z medialnej presji wobec Mai Kleczewskiej. "Zbombardowani" Sarah Kane to sztuka, którą można pokazać na krańcowo różne sposoby. Kane wymaga wrażliwego adaptatora, który spoza skrajnych emocji będzie potrafił wyłowić przejmującą prawdę wrażliwego, subtelnego człowieka, nieustannie atakowanego przez brutalną rzeczywistość. Myślę, że kimś takim była właśnie Kane. I jest Kleczewska.

Są podobne?

Trudne pytania pan zadaje. Myślę, że mają podobną naturę.

…oczywiście życzymy Mai Kleczewskiej jak najdłuższego życia.

No jasne! A serio, chodzi mi o zbieżność w ich spojrzeniu na świat i na sztukę. Kleczewska, podobnie jak Kane, ma w sobie wielką wrażliwość i jest przenikliwa. Chce za wszelką cenę zrozumieć tekst, wgryźć się w jego wszystkie tajemnice.

"Zbombardowani" to sztuka skupiona na aktorze.

To dla mnie bardzo ważna przygoda teatralna. Zobaczyłem, że reżyserka doskonale rozumie, że centrum przedstawienia są aktorzy. Że tylko poprzez nas może opowiedzieć tę historię naprawdę. Wydaje mi się nawet, że Kleczewska stara się ograniczać w pomysłach, żeby nie przeszkadzać aktorom. Kleczewska mnie inspiruje. Rozumiem, o czym mówi i czego wymaga. Wbrew pozorom, to wcale nie jest regułą.

A powinno.

No właśnie, a z drugiej strony ta sama Kleczewska ma mnóstwo wątpliwości. Nie udaje, że jest prymuską w teatralnej szkółce niedzielnej. Nie pozuje na wielką specjalistkę od Kane, szuka i błądzi - jak aktorzy. Głównie rozmawiamy, szukamy tajemnicy postaci. To przynosi efekty.

To ciekawe, że Kleczewska właśnie teraz sięga po debiutancki dramat Sarah Kane. Odnoszę wrażenie, że dzisiaj sława Kane, kiedyś porównywanej do Szekspira, mocno przyblakła. Dodatkowo po znakomitych "Oczyszczonych" Warlikowskiego ryzyko porażki w zapasach z Kane jest dużo większe.

Reklama

Zanim Sarah Kane w wieku 27 lat popełniła samobójstwo, napisała zaledwie pięć dramatów. To nie jest dorobek imponujący, artystycznie również niejednolity, ale na pewno bardzo ciekawy. Przyklejanie do całości jej twórczości nalepki z logo "nowy brutalizm" było chwytem dziennikarskim, nie artystycznym. Tymczasem zwłaszcza dzisiaj dobrze widać, że jej dramaty wyciekają z "brutalistycznych" szufladek. Wspomniał pan o Szekspirze. To porównanie nie jest wcale takie głupie, jakby się wydawało na początku. W końcu taki "Tytus Andronikus" jest tekstem o wiele bardziej drastycznym niż cała twórczość Kane. W takim rozumieniu Szekspir też bywał "brutalistą". Liczy się literatura. A dramaty Sarah Kane są po prostu ciekawe.

Dzisiaj mniej szokują, bardziej bolą.

Minęło sporo czasu, zamachy terrorystyczne, o których pisała Kane w "Zbombardowanych", są piekłem naszym codziennym. A nieba jakoś nie widać.

Epatowanie dla samego epatowania już się chyba nam wszystkim znudziło.

Epatowanie dla każdego oznacza coś innego. Zanim poszedłem na "Apocalypto" Mela Gibsona, naczytałem się, że to film okrutny, nie do wytrzymania. Zniosłem projekcję bez bólu. Dzień później wybrałem się na zachwalany "Babel" Alejandra Gonzáleza Innárritu. Dla mnie ten drugi film był o wiele drastyczniejszy. Gibson pokazał wydarte serca i pourywane kończyny, a Innárritu mękę zostawionego samotnie na pustyni dziecka. Ten drugi widok był dla mnie o wiele bardziej okrutny. Męczyć psychicznie można dłużej, okrutniej.

A "Zbombardowani"…

Im dłużej wczytuję się w ten tekst, tym więcej znajduję w nim dla siebie. Sztuka penetruje stan permanentnego zagrożenia, w którym żyjemy. Pomiędzy bombą rzeczywistą (terroryzm) a bombardowaniami duchowymi. Często ze strony najbliższych.

Kim jest pana bohater?

W sztuce Ian został określony jako dziennikarz. Ale to tylko mundurek. Dla mnie ten bohater jest człowiekiem, który postanowił, że w świecie, który jest nieustanną wojną, on nie chce żyć.

W tekście Kane profesja, którą wykonuje Ian ma, z dramaturgicznego punktu widzenia, duże znaczenie.

Tak, na przykład w momencie, kiedy do Iana przychodzi Żołnierz (Sebastian Pawlak): maltretuje dziennikarza, bo ma nadzieję, że ten wszystko opisze. Z detalami. Tymczasem Ian chce być przez niego zabity. Chce umrzeć.

Coraz częściej gra pan w teatrze takich bohaterów: skomplikowanych mężczyzn stających wobec traumatycznych problemów. W napisanym specjalnie dla Starego Teatru, dramacie Petra Zelenki, zagra pan pedofila.

To może być nadzwyczajna przygoda. Na pewno karkołomna, ale takie są w teatrze najciekawsze. Spotkałem się już z Zelenką, zrobił na mnie świetne wrażenie. Zaimponowało mi, kiedy usłyszałem, że pisze tę rolę specjalnie dla mnie mnie. Próby zaczynamy już w maju.

Lubi pan filmy Zelenki?

Trudno nie lubić. Są wspaniałe. Śmieszne i - niekiedy - straszne. Myślę, że przedstawienie, które będziemy robić w Krakowie, będzie bardziej straszne niż śmieszne, ale tekst dopiero powstaje, wiele może się wydarzyć…

Ale gra pan sporo także w kinie, w telewizji, w serialach. Czasami odnoszę wrażenie, że szkoda pana na niektóre głupoty. Przepraszam, ale myślę, że Globisza jest za dużo.

Proszę się nie martwić: Globisz też czasami uważa, że jest go "za dużo". Bardzo nad tym ubolewam, że nie mam tak silnego kręgosłupa, który by mi podpowiedział, co przyjąć, a co odrzucić. Nie obawiam się, że często pokazuję się w teatrze, także wiele rzeczy, które ostatnio zrobiłem w kinie czy w telewizji, miało sens. A zatem nie tyle boję się, że - jak pan powiedział - jest mnie "za dużo", ale że w pewnym momencie, przy tylu propozycjach, nie będę miał już pomysłu, jak zagrać, żeby to było nowe i odkrywcze. Prawdziwe.