Rzecz przypomina utwór muzyczny, w którym wszystkie ćwierćnuty zamieniono na półnuty. Utwór niby da się zagrać, ale jakoś buczy. Nie jest to wcale nowa aranżacja, tylko wprowadzenie fałszywego tonu. Wolałbym, żeby zamiast takich zabaw Crimp i reżyser podarli zapis nutowy i z ocalałych fragmentów zbudowali nową całość.

Reklama

Bohaterowie Szkotaka nie są prawdziwi jako obywatele współczesności, a na dodatek stracili wiarygodność jako przybysze z przeszłości. Nie mają w sobie ani krzty szaleństwa i pośpiechu naszego świata. Błąkają się więc po teatralnej i psychologicznej ziemi niczyjej, bo ani z nich współcześni Rosjanie, ani pogubieni i połamani Polacy z IV RP. Umowna nowoczesność jest stokroć bardziej fałszywa niż kojarzony z Czechowem konwencjonalny fin de siecle.

Szkotakowe przepisanie "Mewy" na współczesność jest irytująco niekonsekwentne: bo z jednej strony zarządca Szamrajew zamiast koni nie chce dać Arkadinie paliwa do samochodu, a z drugiej dalej opowiada anegdotę o operowym śpiewaku Da Silvie. Gdyby był współczesny, śmiałby się z Pavarottiego albo z Mandaryny. A zresztą czemu popularna aktorka Arkadina nie ma własnego samochodu? Medwiedienko narzekający, że musi wracać na piechotę do domu kilka godzin w nocy, mógłby pożyczyć rower z dynamkiem od Zariecznej. Szkotaka gubią detale, bo czy utwór Triepliewa nie powinien być wydrukowany w książkowym formacie "Ha!artu" albo w "Lampie", a nie w papierowej gazecie codziennej?

Przykład sukcesu Jana Klaty z przełożeniem gogolowskiego "Rewizora" na realia Polski gierkowskiej dowodzi, że takie przenosiny mają sens, jeśli zamienimy każdy, nawet najdrobniejszy elemencik na jego historyczny odpowiednik. Inaczej cała konstrukcja się rozpadnie.

Z małymi wyjątkami zespół Polskiego gra źle. Potwornym rozczarowaniem jest Michał Kaleta (Trigorin), który wygląda trochę jak pisarz Wojciech Kuczok, ale usypia miękkością i narcyzmem. Teresa Kwiatkowska w roli Arkadiny umawia się z nami, że jest wielką gwiazdą, ale nie da się ukryć, że aby zagrać dzisiejszą divę teatru czy seriali trzeba być Danutą Stenką lub Małgorzatą Foremniak. Adam Łoniewski (Trieplew) ma kilka świetnych scen, ale jego bohater jest jakiś niedomknięty. Barbara Prokopowicz (Zarieczna) najpierw uwodzi świeżością, a potem rozczarowuje banalnością ujęcia skurwionej i połamanej życiem dziewczyny.

Widzimy kłębek ludzkich losów, ale długo nie jest jasne, co reżyser wyłuska z partytury Czechowa na pierwszy plan. Dopiero ostatni akt i finał, w którym w wiadrze w ciemności dopalają się rękopisy Trieplewa, poświadcza, że Szkotak chciał opowieści o przekleństwie bycia artystą. Jednak konflikt starego pisarza z młodym, czyli Trigorina z Trieplewem, jest wyłącznie deklaratywny. Szkotak sygnalizuje nieśmiało, że już bliżej mu do Trigorina, ale tęskni za byciem takim jak Trieplew.

Najbardziej żal tego, że nie ma tu dialogu z innymi przedstawieniami "Mewy" ani z polskim teatrem. Szkotak przebiera wprawdzie Zarieczną, a potem zakrwawionego Trigorina w skórki nutrii i każe się im tarzać po scenie, ale jeśli to nawet jest drwina z brutalistów, to spóźniona i niecelna. Zbuntowany, odrzucony przez establishment Trieplew robiłby dziś jakieś quasi-polityczne spektakle jak duet Demirski i Strzępka. Oskarżałby mamę i jej kochanka o oportunizm polityczny, głuchotę na wyzwania epoki. Gdyby Szkotak chciał z pomocą postawy Trieplewa rozliczyć się z sobą z pasją, musiałby dopisać Konstantemu monolog, w którym bluzgałby on na artystów jeżdżących z teatrem ulicznym na festiwale całego świata, zbierających nagrody i pochwały…

Kiedy jednak trzeba w obecności widzów wyrwać sobie serce z piersi, ci sami artyści spokojnie obcinają na scenie paznokcie. Tylko w takim samooskarżeniu Trieplew, który w Szkotaku umarł, miałby rację.


"Mewa". Antoni Czechow, wersja Martina Crimpa. Reżyseria: Paweł Szkotak, Teatr Polski w Poznaniu
Premiera 25 kwietnia