Gdyby 600 tysięcy polskich imigrantów zarobkowych w Irlandii miało ustawowy obowiązek przeczytać przed wyjazdem do Dublina przynajmniej dwa nowe dramaty z antologii przygotowanej przez Klaudynę Rozhin, połowa z nich zostałaby w domu. Nie chodzi wcale o to, że to zła literatura, przeciwnie - jest kapitalna. Po prostu kandydaci na budowniczych i sprzątaczy wyspiarskiego raju umarliby ze strachu. Bo czego dowiedzieliby się o swoich przyszłych pracodawcach i ewentualnych kolegach z roboty? Irlandczycy Owena McCafferty’ego, Conora McPhersona, Endy Walsha i Marka O’Rowe’a to zapijaczona klasa robotnicza, młodociani chuligani wyspecjalizowani w walkach kung-fu, dilerka, zakapiory, podstarzałe kurwiszcza, opryskliwi emeryci. I jeszcze bezwzględni biznesmeni nowego chowu za nic mający chrześcijańskie wartości. Akcja prawie wszystkich dramatów dzieje się na przedmieściach, nadbrzeżach i w zwyczajnych dzielnicach Dublina i Belfastu. Mamy więc miejski naturalizm, uliczny ściek, którym płyną pijackie monologi, bandyckie epifanie. Wulgaryzmy wybiera się z niego wiadrami, krwią maluje ściany. Odwrotnie niż w sztukach słynniejszych kolegów Martina McDonagha i Briana Friela tej grupie autorów nie chodzi o odkrywanie podskórnej, archetypowej agresji, która zmienia mit w jatkę, a idyllę snu w koszmar jawy. Nienawiść, zbrodnia i przemoc nie są już dziś niczym zakryte, stały się codziennym sposobem komunikacji między menelem a mieszczuchem.
Przekład Rozhin błyskotliwie manewruje między kilkoma tonacjami, od świetnie podsłuchanego młodzieżowego slangu po liryczne stylizacje. Od razu łapie specyfikę języka bohaterów irlandzkich dramatów, który zdaje się być napędzany wewnętrznym motorem, którego nie sposób zatrzymać. Słowa furkoczą i kipią, gotują się ludziom w ustach i głowach.
Ani McPherson, ani O’Rowe nie są rewolucjonistami formy, nie eksperymentują ze sceniczną narracją. Część sztuk z omawianego zbioru to zwykłe relacje wygłaszane w pierwszej osobie, jakby bardziej szlachetne odmiany barowej stand-up comedy, tyle że nasycone przemocą, nałogami i seksem ("Howie i Rookie Lee", "Wódka z rumem"). Znajdziemy tu też naturalistyczny dramat z bohaterem zbiorowym, w migawkowy sposób portretujący życie wybranej społeczności ("Sceny z wielkiego miasta" McCafferty’ego). Żadnych odkryć strukturalnych. Żadnych supełków i inwersji czasowych. Bo Irlandczykom nie o formę, a o bohatera chodzi. O prawdę jego bólu, upokorzenia, złości.
Antologia Rozhin to raczej tom podsumowujący recepcję jednego z nurtów irlandzkiego dramatu na polskich scenach niż podpowiedź czegoś naprawdę nowego. Za nowość może uchodzić jedynie "Trad" Marka Doherty’ego - postbeckettowska farsa na dwóch stuletnich starców ojca i syna, zbytnio uwikłana jednak w mało zrozumiałe dla widza gry z literacką tradycją. Jedyny zgrzyt w tej świetnej książce. Poza Dohertym każdy z pozostałych autorów jest znany polskim teatromanom z wielkiego scenicznego przeboju - McPherson z "Tamy", McCafferty z "Mojo Mickybo", O’Rowe z "Made in China", Walsh z "Disco Pigs".
Jest tu dramat naprawdę wybitny, który nie miał szczęścia do polskich inscenizacji. Myślę o "Uwięzionych" ("Bedboud") Endy’ego Walsha. Wściekły, wciąż na nowo zrywający się do galopu dialog dwóch utrzymanych w kontrastowym rytmie spowiedzi ojca i córki, kalek przykutych do łóżka w zamurowanym pokoju, który może jest czyśćcem ("Tu się nigdy nie śpi" - mówi córka), a może klatką w głowie jednej z postaci. Walsh prokuruje dwie popisowe role (wymarzona polska obsada: Maciej Kozłowski i Roma Gąsiorowska!), zderza naturalizm z symbolizmem, miażdzy swoich bohaterów, ale ich nie dobija, jakby wierzył, że tego nie wolno robić. U Walsha, jak i u McPhersona, McCafferty’ego i O’Rowa nie ma słowa o nadziei, nikt nie sugeruje, że irlandzkie piekło któregoś dnia się skończy. Próżno czekać na morał, wypatrywać użytecznej tezy. Zwyczajnie: pokazuje się świat, który jest zły z natury. Czasem bez naszej winy i udziału. W którym, gdzie tylko spojrzeć ktoś ćpa, pije, rzyga, bije i morduje. Mimo to przeklęci tryglodyci z Dublina próbują czegoś w rodzaju odkupienia, ofiary nawet w postaci nienawiści i niepohamowanej agresji. A my zostajemy na koniec z poharatanymi życiorysami biednych Irlandczyków w rękach i nie wiemy, co z nimi dalej zrobić. Wierzymy w nie i powątpiewamy zarazem. Ogłupiająca umysł i wyniszczająca ciało praca, nieudane związki emocjonalne, nieszczęśliwe wypadki. Pub, który jest oazą i więzieniem. Ktoś ma raka, czyjegoś syna przejeżdża cofająca ciężarówka, ktoś zdradza żonę, czyjś ojciec umiera... Tak - nasze historie też są takie. Ale ich nie powinny. W raju miało być całkiem inaczej. "Bo Irlandia jest przecież zielona...".
Tradycyjnie w opozycji
Antologia młodego dramatu irlandzkiego
Przekład: Klaudyna Rozhin
Agencja Dramatu i Teatru Adit, Sulejówek 2007
Z antologii irlandzkich dramatów „Tradycyjnie w opozycji” wynika, że najgorszym wrogiem Irlandczyka był zawsze drugi Irlandczyk. A teraz nie wiadomo, dlaczego mieszają się w ten zdrowy układ Polacy.
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama