Pietrowiak jest odważna. Bo odwagi trzeba, by wystawić scenariusz Bergmana. "Jesienna sonata" to obraz bez dwóch zdań wybitny. W dodatku nie sposób uniknąć porównań z mistrzem. Tym bardziej że reżyserka odtworzyła prawie jeden do jednego Bergmanowskie pomysły (powielając nawet niektóre kostiumy). Pytanie tylko - po co powielać niemal doskonałe rozwiązania? I jeszcze - kreacje aktorskie Ingrid Bergman i Liv Ullmann ustawiły poprzeczkę tak wysoko, że komukolwiek kiedykolwiek trudno będzie ją przeskoczyć…
Autorka starannie maluje do bólu zły świat. Nigdy nie było w nim miłości. A tylko jej pragnienie połączone z nienawiścią podszytą nadzieją. Postaci sceniczne istnieją jak "motyle, które biją skrzydłami o szybę". Dziś już nie wolno im marzyć, bo marzenia nigdy się nie spełnią.
Wiktor (świetna rola Krzysztofa Gosztyły), uosobienie rozsądku i pokory, wie, jak to jest kochać bez szansy na wzajemność. Pogodzony z losem, codziennie tęskni do swojej żony, choć ta jest przecież tuż obok. Przed laty powiedziała, że chce z nim żyć, mimo że nigdy go nie pokocha. Matka kiedyś zabiła w niej zdolność do miłości. Ewę (Dorota Landowska) wychowywał ojciec, bo ona, wybitna pianistka, nie miała na to ani czasu, ani ochoty. Charlotta zajęta wyłącznie karierą, karmiła ją pięknymi słowami, które nic nie znaczyły. Teraz, po siedmiu latach, przyjeżdża na zaproszenie córki.
Kobiety od razu padają sobie w ramiona. Łzy. Tylko czy prawdziwe? Charlotta Ewy Wiśniewskiej za kamienną twarzą jak zawsze - egoistka i hipokrytka. Tylko udaje, że interesuje ją życie córek. Bo jest jeszcze jedna, upośledzona Helena (Katarzyna Łochowska). Jest dla Charlotty jak gorzka pigułka, którą trzeba przełknąć i zapomnieć. Jak najszybciej.
A Ewa? Od zawsze była dla niej tylko lalką, którą bawiła się w wolnych chwilach. Obie próbują się kochać, ale potrafią tylko nienawidzić. Ich rozmowy przypominają intymne spowiedzi. Ale żadna z nich nie dostanie rozgrzeszenia.
Ewelinie Piotrowiak udało się oswoić maleńką Scenę Na Dole warszawskiego Teatru Ateneum. Aktorzy grają na wyciągnięcie ręki. Są wśród widzów. Dzięki temu łatwiej przeżywać ich emocje. Widać każdy grymas na ich twarzach, każdy gest i każdą łzę. Za wszelką ceną próbują uciec. Tylko dokąd? Z tego świata nie ma ucieczki.
W relacjach bohaterek brakuje jednak rosnącego napięcia. Prawdziwych emocji. Ich rozmowy miejscami wydają się wyrwane z prowincjonalnego teatru. Landowska wydaje się za bardzo pogodzona z rzeczywistością. Zbyt krucha i rozedrgana. W jej Ewie nie dość wyraźnie widać coraz bardziej gasnące nadzieje. Wiśniewskiej też zabrakło odwagi. Stworzyła wprawdzie postać stanowczą, przesiąkniętą złem, ale na pięknej twarzy trudno dostrzec wewnętrzną walkę z przeszłością, samotnością i marzeniami. Jest zbyt dosłowna.
Pietrowiak niewyraźnie namalowała portrety kobiet. Landowską sprowadziła do roli lekko rozhisteryzowanego kobieciątka, a Wiśniewską do owładniętej sukcesami i pieniędzmi gwiazdy. Przecież w "Sonacie..." to, co wewnątrz, a nie na zewnątrz ma znaczenie.
"Sonata jesienna", Ingmar Bergman
Reż. Ewelina Pietrowiak
Premiera: 23 listopada
Teatr Ateneum w Warszawie