Spektakl „Krzysztof M. Hipnoza” z racji swej konstrukcji w znacznej mierze będzie opierać się na Pańskiej osobowości. Tymczasem wielu postrzega Pana jako zarozumiałego bufona...

Krzysztof Materna: Dość długo żyję, a pierwszy raz spotykam się z takim określeniem. Być może ono wypływa z tego, że tak mam skonstruowaną twarz - to po pierwsze. Po drugie, z faktu, że dość poważnie podchodzę nawet do żartowania. A po trzecie, że znany jestem z tego, że nie toleruję głupoty, szczególnie gdy związana jest ona z brakiem zawodowstwa, a co niestety jest powszechne w dziedzinach, które uprawiam. Dlatego mam dystans do rzeczy, które się wokół mnie dziają. Stąd być może taka opinia.

Reklama

Wielu Pana kolegów po fachu bawią politycy i chętnie czynią ich bohaterami swoich satyr. Z tego co wiem, Pan wręcz odwrotnie.

Uważam, że politycy zawsze byli dobrym materiałem na kabaret, zresztą jak wszystkie osoby publiczne. Natomiast sposób uprawiania polityki aktualnie jest na tak niskim poziomie, że łatwość żartowania z nich sprawia, że staje się to niesłychanie płaskie. Właściwie w tej chwili żartować z osób publicznych jest znacznie łatwiej niż kiedyś. Dziś można mówić bowiem po nazwisku. Nie ma więc w tym niczego abstrakcyjnego ani też zakamuflowanego. Czegoś, co powoduje, że żart kreuje wyobraźnię.

To znaczy, że satyryk jest wobec tej rzeczywistości bezradny?

Nie. To jest wybór pomiędzy takim, a innym poczuciem humoru. Ja mówię o sobie, że mnie łatwość żartowania nigdy nie pociągała. Być może dlatego nie uważam, że rejony satyryczne, w których się poruszałem czy poruszam są w tej chwili głównym nurtem, czymś, czym chciałbym się zajmować.

Co w takim razie bawi Krzysztofa Maternę?

Reklama

W tej chwili bawi mnie praca w teatrze. Dlatego, że ona jest abstrakcyjna. Dodatkowo w przypadku „Hipnozy” nie jest to wymiar, w którym mam określone tworzywo literackie i wiem, co się z nim stanie. Dodatkowo właściwie każdy spektakl jest nowym przedstawieniem i nie można uznać tego projektu za zamknięty. Na dodatek dopiero w trakcie przedstawienia będę wiedział w jaki rejon prowadzi mnie mój gość, z którym danego wieczoru się spotykam.

Zanim przejdziemy do spektaklu to chcę zapytać czy istnieją tematy, które w Pana ocenie są szczególnie dobrym materiałem na kabaret?

Jest ich tysiące. Jeśli jednak sprowadzamy to do pojęcia szeroko rozumianej rozrywki to właściwie ostatnio nie znalazłem czegoś takiego, co by spowodowało, abym się uśmiechnął. Może poza jednym przykładem. Byłem na takim przedstawieniu one-man-show, które robi kolega Rafał Rutkowski i zauważyłem, że to jest taki sposób opowiadania, taka kategoria żartu, której nikt w Polsce jeszcze nie uprawiał. Dość ostry, ale jednocześnie nasycony pewną abstrakcją. Bardzo mi się to podobało. Dodatkowo w tym spektaklu nastąpiło zderzenie dobrego tekstu z dobrym aktorstwem. Jeśli mówić o tym co funkcjonuje w kabarecie w tej chwili, to zdecydowanie należy rozróżniać te rzeczy, które są aktorstwem podparte, od tych, które są studenckim sposobem przedstawiania rzeczywistości, czyli czymś w stylu „kobieta z wypchanym biustem”.



Czytałem jak pozytywnie wypowiedział się Pan m.in. o Kubie Wojewódzkim. Reprezentuje on stylistykę, która Panu odpowiada?

Drugi raz mnie Pan zaskakuje. Jak przypuszczam, czytał Pan moją wypowiedź o Kubie Wojewódzkim, a nie stylistyce, którą prezentuje. To zasadnicza różnica, bo między tym, jaki jest Kuba Wojewódzki i jakie ma możliwości, a tym, co uprawia, jest ogromna różnica. Kuba Wojewódzki potrafi zrobić świetny program z Markiem Kondratem i taki mnie interesuje. Ale gdy Kuba Wojewódzki, który jest dość elastyczny i ma duże możliwości, rozmawia na poziomie Pudelka, to mnie to nie interesuje. Dalej jednak twierdzę, że Kuba Wojewódzki jest niewątpliwie osobowością, która ma rozległe możliwości.

Gdyby miał Pan zreferować, jak zmienił się polski kabaret, a może szerzej, polska rozrywka przez te ostatnich kilkanaście lat, powiedziałby Pan, że...

...zawsze potrafiliśmy się śmiać. Tylko, że z poczuciem humoru jest jak z postrzeganiem koloru. Ile jest osób tyle, sposobów odbioru. Nigdy nie twierdziłem, że ktoś kto nie jest fanem Monty Pythona jest gorszy od tego, kto uwielbia ten sposób żartowania. Przede wszystkim dlatego, że poczucie humoru to coś, co mamy w środku i nie jesteśmy tego w stanie w prosty sposób zdefiniować. Mało tego, uważam, że nie ma w charakterystyce polskiego poczucia humoru czegoś, co by można było nazwać polską specyfiką. Może polską specyfiką był w pewnym okresie rodzaj kabaretu literackiego, ze względu na mistrzostwo literatury i muzyki, która ten kabaret wspomagała. Tu mamy ogromne osiągnięcia. Jeśli się cofniemy do Zielonego Balonika, Bohemy Krakowskiej, a potem przejdziemy przez taki kabaret jak choćby Piwnica – niesłychanie trudny do zdefiniowania, nawet przez ówczesne władze, bo abstrakcyjny, oparty na literaturze, świetnych wykonawcach i muzyce, to wtedy będziemy wiedzieli, w którą stronę to zmierzało.

Czy czasy, które Pan wspomniał to nie były dobre początki do zbudowania czegoś takiego jak polskie poczucie humoru?

Ten potencjał został niewątpliwie zmarnowany w ostatnich latach. Po pierwsze dlatego, że nastąpiła wolność postrzegania rzeczywsitości, o której mówiliśmy przed chwilą. Nie było niczego, co wymuszałoby na autorach sięgniecie do wyobraźni w precyzowaniu myśli. Po drugie nastąpiły czasy bezczeszczenia wszystkiego co wartościowe w telewizji publicznej, która powinna być kontrapunktem w stosunku do telewizji komercyjnej. Nie mam nic przeciwko komercji, ale te przedsięwzięcia, inicjatorem których są ludzie z Woronicza, prezentują poziom, który trudno określić inaczej niż dno. I to w każdej dziedzinie. To znaczyć i w zawartości merytoryczne programów, ale również oprawy. Gdy zobaczyłem ostatnio festiwal w Opolu to właściwie nie wierzyłem własnym oczom, że tak można. Nie było tam cienia myśli, bym zrozumiał, co autor miał na myśli komponując takie, a nie inne widowisko. Tu wracamy do problemu, o którym mówiłem wcześniej, że jeśli Pan sięgnie pamięcią i powiemy sobie o kabaretach okresu PRL-u, to one były konstruowane i pisane przez mistrzów. Chciałem więc zapytać, gdzie jest nowy Wojciech Młynarski, Agnieszka Osiecka, Jeremi Przybora, Jonasz Kofta? A z drugiej strony, gdzie jest nowy Gołas, Gajos, Fronczewski, Krafftówna, Michnikowski?... Wbrew pozorom są, tylko nie mają materiału, aby zagrać. Dlatego cofamy się do akademika, który to akademik jako fantastyczna zabawa studencka dostał uprawnienia zawodowe, czyli okienko w telewizji i „wypycha cycki”.

Porozmawiajmy o spektaklu "Krzysztof M. Hipnoza". Będzie poważnie czy śmiesznie? A może inaczej – jakby Pan chciał, żeby było?

Myślę, że z jednej strony buduję coś takiego, że wiem, że ma to prawo odbywać się w teatrze. Z drugiej mam świadomość, że to, co napisałem oraz sam pomysł, który jest zapożyczony, to pewna forma zabawowego eksperymentu na temat teatru i roli w nim aktora. Bardzo bym chciał, żeby to miało taki efekt na jaki zasługuje, to znaczy, żeby było dobrą zabawą połączoną z przygodą zarówno dla aktora jaki i dla mnie i publiczności. Nie mówię o tym projekcie "sztuka teatralna", a jeśli mówię, to ironicznie, z przymrużeniem oka, choć też nie do przesady, żeby nie stało się ono zbyt płaskie. Gdy rozmawiam z aktorami mówię, że bardzo bym chciał, by to nie szło w kierunku groteski i farsy, tylko Gogola. To znaczy, by to zadanie, które jest do wykonania, traktować poważnie, a dopiero efekt powinien być żartobliwy.



Formuła tego przedsięwzięcia jest dość niecodzienna. Czego najbardziej się Pan obawia?

Wszystkiego. Powiem szczerze, że tylko dlatego zdecydowałem się na osobisty udział, bo „Hipnoza” jest pokrewna różnym zadaniom, które wykonywałem wcześniej w życiu zawodowym. Oprócz pewnego kośćca, którym jest scenariusz na pewno będę wielokrotnie zaskakiwany. Z mojego doświadczenia wynika, że uwielbiam gdy tak się dzieje. To mi daje adrenalinę i możliwość kontrreakcji. W takich ramach widzę siebie jako aktora i hipnotyzera w tym przedstawieniu.

Proszę coś więcej opowiedzieć o tym, co się będzie działo na scenie? Posiadł Pan umiejętność hipnozy?

To ćwiczę od wielu lat. Może dlatego wyglądam na bufona (śmiech). Gdy obejrzałem polskich hipnotyzerów, bo sięgnąłem do Internetu, to wydaje mi się, że sposób wykonania polskiej hipnozy bliższy jest do disco polo niż Davida Coperfielda. Ja bym chciał być gdzieś po środku.

Pomysł jest oryginalny, ale co wyniosą z niego widzowie, co chce im Pan powiedzieć?

To ciekawe pytanie, ale ja myślę, że istotą tego projektu jest mile spędzony czas trochę inaczej, niż to w teatrze bywa. A jeśli mówimy poważnie, to mogą z tego wynieść jak trudną rzeczą jest aktorstwo. Jaka jest różnica między tym, jak aktor czyta na próbę, a tym jak jest zaskakiwany kwestią, której wcześniej nie zna i musi ją powiedzieć, czyli trochę aktorskiej kuchni. Poza tym, jeśli ktoś przyjdzie dwa, trzy razy to może wynieść porównanie jak z tym samym materiałem dają sobie radę znakomici aktorzy, czyli jakie jest spektrum środków aktorskich, które można zastosować przy tego typu eksperymencie. Ale nie przesadzajmy, to nie jest misja edukacyjna tylko pogodny wieczór wakacyjny.

Czym będzie hipnoza w Pana przedstawieniu - zwykle zwana odmiennym stanem świadomości?

To odmienny stan świadomości klasyfikowany między jawą a snem. To dotyczy z jednej strony publiczności, która jest w odmiennym stanie świadomości, bo ogląda rzecz, której się nie spodziewa, a z drugie strony dotyczy to aktora, który musi uruchomić specjalne rejony wyobraźni, żeby się znaleźć w określonej sytuacji.

To pewnie banalne pytanie, ale jak zareagowali aktorzy na propozycję udziału w tak niecodziennym przedsięwzięciu?

To nie jest wcale banalne pytanie. Krystyna Janda i ja zadawaliśmy je sobie, zanim zaczęliśmy składać propozycje konkretnym osobom. Powiem, że byliśmy zdumieni, że wszyscy reagowali w sposób spontaniczny i chętny. Uważali, że to jest świetna zabawa. Nie było to owiane jakimiś wątpliwościami czy strachem.



Jak dobierał Pan gości, decydowało tylko znane nazwisko?

Takim moim kryterium było zaufanie do dorobku tych osób i przekonanie, że możemy się poruszać we wspólnym poczuciu humoru, estetyce i że one są gotowe na działanie w takim eksperymencie.

Dlaczego będzie można zobaczyć ten projekt tylko 30 razy? Jak sądzę to nie tylko kwestia konieczności zapraszania innego gościa na każdy spektakl?

Zasada przeniesiona z oryginału jest taka, że trzeba to grać w bloku, by dla osób biorących w "Hipnozie" udział nie przestawała ona być zabawą i niespodzianką. Druga sprawa to fakt, że mamy okres wakacyjny, w którym moi goście, doskonali artyści, mają więcej wolnego czasu.