Rok 1997. Znalazł się pan w pierwszym naborze do Teatru Narodowego dokonywanym przez Jerzego Grzegorzewskiego. Jak robiło się z nim teatr?
Łukasz Lewandowski: Proszę sobie tylko wyobrazić taką sytuację: student Akademii Teatralnej przygotowuje się do pierwszego dyplomu na deskach Teatru Narodowego – „Noc listopadowa. Sceny dramatyczne” wg Wyspiańskiego. Reżyseruje Jerzy Grzegorzewski. Tą inscenizacją otwiera swoją działalność w tym miejscu. Plus wybitni aktorzy, których nie sposób tu wymienić. Nie można chyba wymarzyć sobie lepszego początku. Spotkanie z Grzegorzewskim przy mojej niewiedzy, ale za to przy ogromnej chęci poznania i zrozumienia wszystkiego, to było najpiękniejsze, co mogło mi się przytrafić. Nic mądrzejszego nie powiem.
Wojciech Malajkat powiedział, że po śmierci Grzegorzewskiego stracił mistrza. Czy pan również?
Nie mam prawa tak mówić. Owszem, byłem pod szczególną opieką Grzegorzewskiego. Na początku swojej drogi zawodowej nie tylko z nim pracowałem. On cały czas dawał mi pracę z innymi reżyserami – z Bradeckim, Dejmkiem, Englertem, Tomaszewskim, czy Prusem. Cały czas nade mną czuwał, miałem szczęście, że wchodziłem z premiery w premierę.
Skąd ta opieka?
Chyba mnie cenił. Nigdy jednak w jego przedstawieniach na swoich barkach nie miałem takiej odpowiedzialności jak Wojtek Malajkat, ale ciągle byłem na próbach i przyglądałem się, jak pracuje Grzegorzewski. W szkole wyposażono mnie w podstawowe narzędzia do interpretacji siebie i świata. I nagle się okazało, że to wszystko można zdemontować. Przy Grzegorzewskim dowiedziałem się dużo złego o sobie. Jaki jestem głupi, jakie mam problemy z wyobraźnią, rytmem, banalnością, płaskością swojego myślenia itd… Standard, który proponował Grzegorzewski już jest niemożliwy. Choć sporo jest naśladowców. W przypadku Grzegorzewskiego mieliśmy do czynienia z autentycznością, która miała swoje ciemne strony, ale to był człowiek, który oddał życie za teatr. A dziś kto odda? I miał jedną rzadką spotykaną cechę – naprawdę lubił aktorów. Ostatnio usłyszałem, od jednego z reżyserów, że aktorzy nie są w stanie przekazać jego głębokiej myśli i psują mu jego zabawkę... Proces narcyzmu i infantylizacji kapitana statku wydaje mi się dziś procesem trudnym do zatrzymania. To coraz częstszy przypadek, kiedy ludzie biorą odpowiedzialność za innych, a są do tego wewnętrznie niedysponowani. Nie potrafią poradzić sobie z ciężarem, który trzeba dźwigać, bo wbrew różnym teoryjkom, teatr to nie tylko opowiadanie o sobie i swoim ego.
Dlaczego ten „proces narcyzmu” się pogłębia?
Żyjemy w czasach kompletnego zaniedbania, braku analizy tej sytuacji. Możemy czytać Baumana, Bourdieu, Ranciere’a, Baudrillarda, czy innych współczesnych socjologów, którzy próbują wytłumaczyć, co się dzieje. Ale to dalej jest sytuacja, której nie rozumiemy. Nikt się tym nie przejmuje. Niektórym się wydaje, że oni wiedzą, a i tak najważnieszy jest etat, bycie „artystą“ za państwowe koryto. Słyszę lub czytam, że jakiś spektakl jest poważną wypowiedzią o... Owszem, to czasami są wypowiedzi przepełnione pasją agresji, ale nie pasją myślenia, drążenia tematu, głębokiego poświęcenia się sprawie. To nie jest pasja profesjonalistów, uczonych. To jest pasja ambicyjek i emocji, okraszona brakiem umiejętności, talentu.
Wraz z Grzegorzewskim umarł jakiś teatr?
Teatr Grzegorzewskiego jest niepowtarzalny, już go nie będzie. Niestety, wielu twórców bardziej lub mniej inteligentnie próbuje go naśladować, bo nie mają lub boją się iść własną drogą. Jedyne wnioski, jakie wyciągają to, to że też by chcieli być artystami. Być może krytyka nawet ich docenia. Ale dla tych twórców to jest duchowa śmierć. Teatr jest przestrzenią, w której obowiązuje mówienie prawdy. Dziś trzeba być herosem, żeby się obronić przed siłą tej współczesności. Inteligentnie i mądrze. Nikt już nie ceni uczciwości i prawdy. Chołubi się tych, którzy korzystają z cudzych narzędzi. Niech im zdrowie sprzyja.
Pan wierzy jeszcze w teatr?
Tak. Dlatego rozmawiamy w Teatrze Praga. Moje spotkanie z ekipą „Jaskiniowca” to jest czysta pasja i miłość do teatru. Nie w misyjnym, chorym nalocie głoszenia sztuki, czy artyzmu. Nikt tu nie będzie opowiadał, jaki jest cudowny. To jest ciężka praca profesjonalistów, którzy próbują po raz kolejny opowiedzieć coś o człowieku.
Po Narodowym przeszedł pan do Dramatycznego, a potem zniknął. Dlaczego?
Od momentu, kiedy opuściłem Teatr Narodowy „jestem panem“ swojego losu. Chciałbym być wobec siebie uczciwym. Najgorsza jest zafałszowana mitologia, kłamstwa, pseudoartyści, pseudointelektualiści. Mogę żyć, kiedy mogę tworzyć w atmosferze wolności. Bez tego, reszta nie ma sensu. Można oczywiście uprawiać faszyzm intelektualny – i takie miejsca są w Polsce. Ale skoro jest zapotrzebowanie na tego typu pożywienie, to proszę bardzo. Szkoda, że to się odbywa za państwowe pieniądze. Odpowiedzialność teatru państwowego jest znacznie większa niż teatrów nieinstytucjonalnych. A ja w pewnym momencie powiedziałem – dość kłamstwa. Stąd moje spotkanie z Grupą teatralną Bretoncafe, czy z Kołem i Igorem Gorzkowskim.
Czyli dziś widzi pan sens w robieniu teatru offowego?
Odpowiedzmy sobie na pytanie, gdzie chcemy chodzić. Czy do teatru instytucjonalnego, w którym nikomu się nic nie chce, gdzie odbywa się wewnętrzna chałtura i do niej dorabia się fałszywe ideologie... A może warto pójść do jakiegoś garażu i zobaczyć coś uczciwego. Być może miejscami słabszego, nieudolnego, ale uczciwego – od strony zasadniczej, czyli duchowej. To jest robota po godzinach, po nocach, za nic. Zrodzona z wnętrza, bo tylko to ma jakiś sens. Proszę zwrócić uwagę, ilu zawodowców przechodzi do tej przestrzeni. Dlatego, że nie można cały czas jeść papki, być podwładnym, być pracownikiem. A nikt nie chce rozebrać tej tykającej bomby, bo… boi się wykluczenia, niebytu. Środowisko muzyków, czy plastyków już od dawna działa w mega trudnych warunkach, a my jakoś nie.
Strasznie dużo w panu goryczy…
Tak, bo ktoś mnie namawiał przez cztery lata do jakiś ideałów, a potem to się ma nijak do rzeczywistości. Gorycz? Może złość, że potem komu innemu się służy, służy jak pies.
Do tych ideałów namawia pan studentów? Czego się pan od nich uczy?
Moje ideały są tylko we mnie. Oczywiście, kiedy przerodzą się w ideologię, to będzie mój koniec. Oglądam około 60 przedstawień rocznie i widzę, że pieje się z zachwytu nad nieudolnością, brakiem warsztatu i tą właściwość dziś nazywa się artyzmem. Dla mnie warsztat to nie jest rzecz martwa. To jest spotkanie niekończące się nigdy. Dziś studenci bardzo pragmatycznie podchodzą i do rzeczywistości, i do mnie. Są bardzo roszczeniowi. Próbuję ich zrozumieć, i jedyne czego chcę, to żeby nie mieli do nikogo pretensji, że zostali aktorami. Nie udaje mi się, to wiem, ale mamy pokolenia strasznie samotnych młodych ludzi, którym niczego nie zazdroszczę.
„Jaskiniowiec” to monodram, czy ostatnio modny u nas gatunek one man show?
Ostatnio modny w tej zapadłej dziurze, w której żyjemy. To nie jest monodram. To taka formuła, w której widz jest moim podstawowym partnerem.
Czyli jednak one man show – strasznie trudny gatunek…
To jest piekło. Ćwiczymy różne warianty. Jest to powierzchnia, po której będę się poruszał. Opowiadam o mężczyźnie. Teatralna prowokacja. Bo wszyscy na ten temat wszystko wiedzą. Zapraszam wiec do rozmowy. Perfidnie będę korzystał ze stereotypów, które cenimy i lubimy.
Jak wyglądała praca nad „Jaskiniowcem” z litewskim aktorem i reżyserem Dainiusem Kazlauksasem?
To jest geniusz. Takiego podejścia do zawodu, wyobraźni, uczciwości, poczucia humoru, świadomości nikt do tej pory ode mnie nie wymagał. Dainius nie zajmuje się sobą, tylko mną. Ciągle przypomina, że nasze przedstawienie nie jest kalką poprzednich, więc ogrom tworzyliśmy od zera. Kiedyś pracowałem z rosyjskimi aktorami – to jest jednak inna liga, podobnie jak Kazlauksas. Z całym szacunkiem dla wybitnych polskich aktorów.
Jak doszło do waszego spotkania?
Wiem tylko, że kilku kolegów nie przyjęło tej roli, tego wyzwania. I bardzo im za to dziękuję.