"Dlaczego wy wszyscy tak sobą gardzicie” pyta w "Tangu" Sławomira Mrożka młodziutka Ala. Eleonora odpowiada jej bardzo prosto: "widocznie nie mamy za co siebie szanować". Ten aforyzm coraz bardziej przypomina sytuację określoną kilka lat temu jako "wojna w polskim teatrze". Można czasem odnieść wrażenie, że to, co odbywa się na łamach czasopism, jest ciekawsze od tego, co dzieje się w samym teatrze.
Kilka lat temu uważano, że to tylko potyczki nie lubiących się recenzentów. Dziś, po kilku latach tej wojny, widać jej skutki także w całym teatralnym życiu. Niektórzy chcą widzieć te wojnę jako zmaganie się różnych generacji. Prawda jest inna - wiek jest kryterium drugorzędnym. Poglądy artystyczne - paradoksalnie - nie są rzeczą najważniejszą. Kategoria wieku jest wbrew pozorom także mało istotna - linia podziału przebiega bowiem zupełnie inaczej.
Rysa przecinająca polskie środowisko teatralne biegnie bowiem zupełnie inaczej. Kręci i meandruje, ale konsekwentnie dzieli środowisko na dwie części: tych, którzy wciąż pamiętają o zwyczajnej ludzkiej przyzwoitości (niezbędnej dla uczciwego uprawiania każdego zawodu, zwłaszcza zaś naszego, polegającego wszak na osądzaniu innych) i na tych, którzy pewnych zasad zwyczajnie się wyzbyli, z wygody, dla doraźnych korzyści, dla szybkiego wejścia do historii polskiego teatru. Czasem ze strachu przed uznaniem za przedpotopową mumię.
Polska krytyka teatralna spaskudniała. Grzeszy ideologizowaniem kultury, zaprowadzaniem szkodliwej dla sztuki monokultury, powiązaniami z popieranymi przez siebie teatrami i artystami, stygmatyzowaniem ludzi niewygodnych, brakiem kompetencji, a czasem zwyczajnej ludzkiej przyzwoitości. W ciągu niemal ćwierćwiecza, które upłynęło mi na przyglądaniu się życiu teatralnemu dane mi było być świadkiem wynoszenia na różnych falach różnych artystycznych zjawisk i postaci. Tak właśnie niesiono Babickiego, zakopiańczyków z teatru im. Witkcacego, ten sam mechanizm dekadę temu wyniósł wysoko Warlikowskiego i - zdecydowanie ponad miarę artystycznych dokonań - Grzegorza Jarzynę.
Te mody cichły, a na miejsce pokonanych pojawiały się następne gwiazdy. Dwa sezony temu zafundowano nam szaleństwo na punkcie Jana Klaty, sezon temu bohaterką była Kleczewska, dziś mamy mody na Borcucha i przede wszystkim Michała Zadarę. Współczuję tym wszystkim artystom. Nie zdają sobie sprawy, że są mięsem wkładanym do mielącej maszynki krytyki teatralnej. Wypluje ich po dwóch-trzech sezonach, bo dotychczasowi chwalcy zwyczajnie się nimi znudzą i poszukają sobie nowych podniet.
Polską krytyką teatralną nie kieruje bowiem od lat zasada bezstronnej oceny tego, co pokazuje się na scenach - lecz polityka kulturalna prowadzona przez część środowiska, które w ten sposób na siłę pragnie zapewnić sobie trwałe miejsce w historii polskiego teatru. Co zresztą niewątpliwie kilku się udało, choć nie chciałbym być w ich skórze za kilkadziesiąt lat, gdy rezultaty tego lansu dadzą o sobie znać w całej ponurej rozciągłości. Rozliczą ich kiedyś historycy kultury. Za kilkoma lanserami z poczytnych gazet i tygodników rączo bieży stado chwalców minorum gentium - owczy pęd jest bowiem bardzo wygodny bo zwalnia od uciążliwej odpowiedzialności za własny osąd.
Krytyka teatralna - a przynajmniej pewna jej część - zaczyna przypominać dużą agencję public relations. Zaczęło się to kilka lat temu, gdy Piotr Gruszczyński ogłosił hasło "krytyki towarzyszącej", co w praktyce oznacza jawne odejście od postawy bezstronnego obserwatora życia teatru. Od tej chwili cokolwiek działo się wokół modnych artystów, ze swej natury było dobre, gdyż płynęło właśnie od nich, lanserska krytyka z każdego głupstwa czyniła objawioną mądrość. Rekordy bił jednak od dawna Roman Pawłowski, który od ponad dekady rozprowadzał polskie życie teatralne wedle własnego uznania.
Grzegorzewski był be, podobnie jak be byli ci wszyscy, którzy nie ulegali jego dyktatowi. Bezpardonowo niszczył i niszczy oponentów. Posługuje się nie siłą argumentów, lecz argumentami siły. W tej walce dozwolone są wszystkie chwyty - formułowane na łamach gazet donosy do urzędników odpowiedzialnych za kulturę, półprawdy, pomówienia. W walce z niewygodnymi można posunąć się i do oskarżenia niewygodnych o inklinacje antysemickie. Wiem coś o tym, bo taka historia przydarzyła się i mnie.
Całkiem niedawno temu. Michał Zadara - wyraźnie niekontent iż "Odprawa posłów greckich" nie znalazła uznania w oczach Pawła Głowackiego i moich - na łamach "Didaskaliów" wysmażył mającą znikome oparcie w faktach skargę na dwóch recenzentów, którzy rzekomo uniemożliwiali granie aktorom. Ten donos Pawłowski opatrzył w swojej gazecie komentarzem sugerującym nam antysemickie inklinacje. Trudno, przyzwoitość jest ostatnią cechą, którą mogę przypisać koledze z "Wyborczej".
Dyskredytacja może mieć też inną twarz. Otóż miłośnicy i propagatorzy "nowego ładu teatralnego", chcąc zohydzić ludzi, wrzucają ich do jednego worka. Wystarczy, że określą krytyka mianem komentatora prawicowego i stempel gotowy. W tym worku z prawdziwą i mniemaną prawicą siedzę i ja. Tak naprawdę miernikiem etycznego poziomu polskiej krytyki teatralnej stała się sprawa Jerzego Grzegorzewskiego sprzed ponad dwóch lat.
"On. Drugi powrót Odysa", ostatnie przedstawienie Grzegorzewskiego, stało się pretekstem do bezprecedensowej napaści Romana Pawłowskiego na artystę zmagającego się z nieuleczalną już chorobą. Pawłowski wywlókł na publiczne forum najintymniejsze ludzkie sprawy, które nie powinny być przedmiotem dyskusji - jeśli ocenia się dzieło sztuki. Po tej recenzji po raz pierwszy zareagowała Rada Etyki Mediów wykazując Pawłowskiemu niedopuszczalność takiego postępowania. Najbardziej budująca była jednak reakcja części środowiska krytyków.
Podpisali oni protest wobec podobnych praktyk, a pod listem do "Gazety Wyborczej" znalazły się nazwiska ludzi, którzy na co dzień są nie tylko ideowymi adwersarzami, ale czasem na swój widok przechodzą na drugą stronę ulicy. Uznaliśmy bowiem, że istnieją sprawy ważniejsze niż środowiskowe komeraże. Wśród sygnatariuszy tego listu zabrakło paru ważnych nazwisk ludzi deklarujących często przyzwoitość i czystość zasad. Skorzystali widać z rady Chiraca - tej o wykorzystaniu dobrej okazji, by siedzieć cicho. Nie przeszkodziło im to potem w wypisywaniu jeremiad po śmierci artysty. Drogowskazy rzadko korzystają z dróg, które same pokazują.
Wszystko to zdumiewająco przypomina sytuację sprzed dziesięcioleci. Znać każda epoka ma swojego Jaszcza - jednego z najbardziej znienawidzonych i pogardzanych krytyków doby komunizmu. Dziś metody Jaszcza wciela w życie Roman Pawłowski wraz z kilkoma akolitami. Krytyka teatralna jest bowiem zideologizowana jak za najlepszych czasów socrealizmu. Dodajmy do tego grzechy, z których wyśmiewamy się od dziesięcioleci - choćby opisywanie zjawisk, których nie było się świadkiem - a mimo to z powagą wyznacza się im należne miejsce w hierarchii - najczęściej ustalonej z góry.
Ta działalność dała już pierwsze widoczne skutki. Polski pejzaż teatralny staje się coraz bardziej jednostajny. Zniknął teatr literacki, upada aktorskie rzemiosło. Nic dziwnego - nasza teatralna krytyka mająca najczęściej znikome pojęcie o warsztacie - zwyczajnie nie umie go ocenić i docenić. Artyści wstępujący w twórcze życie robią swoje przedstawienia "pod krytykę", nie są bowiem w ciemię bici i widzą co się tu opłaca. Z kolei w szeregi piszących o teatrze wstępują teraz ludzie, dla których istnieje tylko jeden rodzaj teatru: polityczny plakat, źle wyreżyserowany, fatalnie grany, występujący w plastikowych scenografiach. Tylko taki i nic innego. Bo po prostu nigdy nie widzieli innego. Krąg niemożności już się zamknął - i będzie tylko coraz gorzej.
Może zresztą niepotrzebnie czepiam się krytyki teatralnej. Ona jest częścią polskiego publicznego życia. Znamy to z Sejmu, który od dawna nie jest klubem dżentelmenów. Tylko szkoda, że te wszystkie obyczaje wdarły się i w nasze środowisko. Kiedyś podobno ludzie tu się nie lubili - mimo to obowiązywały jakieś zasady....Być może moje pokolenie znudzone tym spsiałym polskim teatrem już niedługo powtórzy doświadczenie swoich profesorów i mistrzów. Niemal każdy z nich odchodził od krytyki teatralnej: udawał się w stronę badań historycznych, pracy translatorskiej, czasem poezji.
Byle dalej od teatru. Młode pokolenie odetchnie z ulgą: będzie miało wreszcie swoje miejsce, o którym tak bardzo dziś marzy. Współczuję teatrowi. Za nami stoją już ludzie bardzo ambitni, mający poglądy, za to nie mający żadnej wiedzy. To oni mogą ikonostas z przedstawienia Jarockiego nazywać "prawosławnym ołtarzem", bez cienia wstydu podawać błędne daty najważniejszych polskich premier albo wzorem recenzentki "Wyborczej" w skandaliczny sposób mylić historyczne fakty i znienacka w słynnych "Rozmowach z katem" Wajdy z 1977 roku obsadzać Zygmunta Hübnera w roli Jürgena Stroopa, przypisywać Monteverdiemu nieistniejący utwór "Maria Vespers" – bo taką fałszywą informację umieszczono w prasowych materiałach. Ten tytuł brzmi naprawdę "Vespro della Beata Vergine" i jest to jedno z największych muzycznych arcydzieł. Tylko że to zwyczajnie trzeba wiedzieć. Z takim zasobem wiedzy daleko w polskim teatrze nie zajedziemy. Tylko nie będzie to już nasz problem.
Bo za jakąś dekadę zrobimy to miejsce młodszym, którzy już grzebią ryczałtem wszystkich po trzydziestce. Niech sobie piszą. Na całe szczęście nie ma obowiązku czytania gazet. Więc po prostu w przyszłości nie będę ich czytał. Współczuję tylko ludziom teatru - choć niektórzy dziś zachwyceni są tym prasowym wsparciem. Trudno. Za kilka lat wyjdzie im bokiem.