Niewiele jest na tym świecie trudniejszych wyzwań od bycia 13-latkiem. Jednym z nich wydaje się zapewne bycie 13-latkiem z wadą wymowy, co akurat przydarzyło się bohaterowi powieści Davida Mitchella. Nie wiem za dobrze, jak to jest z dziewczynami, ale - o ile pamiętam - 13-letni chłopcy prowadzą życie ponad siły intensywne, niebezpieczne, potwornie stresujące, a jednocześnie potrafią się godzinami nudzić. Z perspektywy dorosłości to fenomen prawie niewytłumaczalny.

Reklama

"Konstelacje" przywołują u mnie bezwiedną lawinę wspomnień sprzed dwóch dekad. Katastrofa w Czarnobylu. Złamana ręka kolegi, którego pozwoliłem sobie podciąć na korytarzu. Solówy pod starym dębem przy szkolnym boisku. Wybuchy saletry i miotacze ognia z benzyny w strzykawce. Apele w rocznicę Wielkiej Rewolucji Październikowej. Pierwsze sprawy sercowe. Pierwsza śmierć. Pierwsze wybory między konformistycznym bezpieczeństwem a kruchą niezależnością. „Pierwsze pornosy w czyjejś chacie” - jak śpiewa Sydney Polak. Co z tego, że w tej quasi-autobiografii oglądamy prowincjonalną Anglię czasów Żelaznej Damy? To bez znaczenia. „Konstelacje” mogłyby rozgrywać się gdziekolwiek – wszędzie tam, gdzie żyją 13-letni chłopcy, już nie dzieci, jeszcze nie dorośli.

David Mitchell, uznawany za jednego z najciekawszych brytyjskich pisarzy młodszego pokolenia, miał dotąd opinię bezkompromisowego eksperymentatora. Trzy jego książki, które ukazały się dotąd po polsku - "Sen numer 9", "Widmopis" i "Atlas chmur" - to skomplikowane, pokręcone historie o wielu centralnych postaciach, pełne postmodernistycznych pomysłów na narrację, onirycznych marzeń, iluzji i halucynacji. Tym większe zaskoczenie sprawia to, że Mitchell z ogromną lekkością potrafił napisać powieść stricte realistyczną, tak bliską życiu, jak tylko się da. Dziwimy się, kiedy wychodzi na jaw, że abstrakcjonista umie malować pejzaże.

13-letni Jason Taylor - prawdopodobnie alter ego autora - nie ma łatwego życia. Jest wrażliwy i uzdolniony, co wśród rówieśników wzbudza raczej pogardę niż uznanie. Na dodatek okropnie się jąka. Ma więc w silnie hierarchicznym stadzie młodych samców niską pozycję, którą dość niezdarnie próbuje poprawić. Z drugiej strony to urodzony samotnik, człowiek chodzący własnymi drogami, a wreszcie wytrawny obserwator, z czego być może sam nie zdaje sobie sprawy. Tak naprawdę jest w nim co najmniej dwóch potencjalnych Jasonów Taylorów - Mitchell pozostawia sprawę otwartą, niczego nie rozstrzygając.

Reklama

Jednak angielski pisarz sporo ryzykował pisząc "Konstelacje". "Proza o dojrzewaniu" w każdej bibliotece zajmuje co najmniej parę półek i posługuje się utartymi schematami inicjacyjnymi w trzech konwencjonalnych wariantach. Pierwszy - dzieciństwo to arkadyjski raj, dorosłość to poczucie wielkiej straty. Drugi - dzieciństwo to piekło, dorosłość jest wyzwoleniem. Trzeci (postfreudowski) - życie to ogólnie rzecz biorąc koszmar, a traumy z dzieciństwa ważą na ludzkich fobiach i wyborach aż do późnej starości. Mitchell budując autobiograficzną narrację, musiał uciec od tych wytartych klisz, by pokazać, że nowe literackie terytorium nie jest dla niego pułapką.

I to się udało. Autor "Widmopisu" jak ognia unika sentymentalizmu, choć bliska jest mu ironiczna czułość. Nie stosuje zbędnej emfazy, gdy dzieją się rzeczy okropne. W "Konstelacjach" - niczym w brytyjskim kinie społecznym - opowiada się o świecie nie narracją, lecz sytuacyjnie, co pozwala uciec od bezpośrednich ocen. Najważniejsza wydaje się jednak perspektywa, z jakiej występuje narrator. Choć 13-letni - z całą pewnością to sam pisarz, wzbogacony (lub ogłupiony) treścią wszystkich lat, które przeżył od tamtych czasów.

Konstelacje

David Mitchell, przeł. Paweł Łopatka, Wydawnictwo Literackie 2007