Na początku nie wiadomo czy to już spektakl, czy jeszcze próba. Suflerka i inspicjentka Dorota Ignatjew nawołuje aktorów, sprawdza, czy wszyscy są i daje sygnał do rozpoczęcia seansu. Potem też wielokrotnie ingeruje w bieg scenicznej akcji, rozbijając ją od środka. Reżyserski zabieg Michała Zadary jawi się jako element strategii zakrojonej na szerszą skalę. Próbując łączyć w swoim widowisku przeciwstawne konwencje, młody artysta nie zauważa, że ofiarą pada ono samo - bowiem rozjeżdża się niemiłosiernie na wszystkie strony świata.

Najpierw jest niemal prywatnie. Aktorzy, którzy swoje wiedzą i swoje przeżyli, wspominają dzieje Teatru Małego, jego reżyserów i ważne inscenizacje. Opowieści te mają lekko pogrzebowy charakter, bo przed zasłużoną sceną jeszcze bodaj tylko jeden sezon. Za jakiś czas w tym miejscu będą delikatesy. Tak więc Krzysztof Wakuliński, Waldemar Kownacki, Maciej Kozłowski, Emilian Kamiński, Marek Barbasiewicz, Andrzej Blumenfeld jako Krzysztof Wakuliński, Waldemar Kownacki itd., a nie postaci z książki Molnára, sypią anegdotami. Anegdoty bywają zabawne, ale zazwyczaj są średniej jakości.

A potem, szast-prast, zmiana. Panowie wchodzą w skóry "Chłopców z Placu Broni". Nie ukrywają swego wieku, więc młodzieńczą historię oglądamy z perspektywy mężczyzn dojrzałych. Młody, bo nierealny, a istniejący tylko we wspomnieniach, pozostaje jedynie Nemeczek (Wojciech Solarz).
Pomysł Zadara miał nawet dobry. Popatrzeć na młodość z oddali, przewartościować z nostalgią, wzruszeniem albo i goryczą ówczesne wybory i wreszcie stwierdzić, gdzieśmy po latach się znaleźli, co zrobiliśmy z dawnymi ideałami. Inwencji starczyło jednak tylko na tyle, by Emilian Kamiński wyśpiewał ze sceny nieśmiertelny song Jacka Kaczmarskiego "Co się stało z naszą klasą", kawa na ławę formułując tym samym temat przedstawienia. Reszta jest tylko udawaniem. Zabawą dojrzałych mężczyzn w młodych chłopaków. Choć aktorzy Teatru Narodowego to profesjonaliści, nic więcej z tego schematu wycisnąć nie mogą.

Co gorsza reżyser nie może się zdecydować, czy stawiać na opowiadanie fabuły wspaniałej książki Molnára czy akcentować umowność zdarzeń. Czasem więc akcja jak po sznurku mknie do przodu, czasem zaś zatrzymuje się w pół kroku, by zrobić miejsce na półprywatne gesty. Czasem reżyser stawia na dosłowność, każąc biednemu Solarzowi nurkować w wypełnionym wodą basenie, a innym razem długie sekwencje omawia tylko za pomocą literackiego opisu. W efekcie całość zwalnia, a widz czuje się kompletnie zdezorientowany. Czy to jeszcze "Chłopcy z Placu Broni" czy już leżący na zupełnie innej półce scenariusz Michała Zadary?

Formalne gry i odautorskie komentarze osłabiają moc samej opowieści. Być może gdyby Zadara zaufał Molnárowi i pozwolił aktorom mówić tylko jego słowami, efekt byłby zupełnie inny. Widać to choćby we wzruszającej (nie mogło by inaczej) scenie śmierci Nemeczka. Tym bardziej, że Wojciech Solarz jest w tej roli samą żarliwością. Widać to też w ustawieniu postaci Gereba, którego Maciej Kozłowski gra z podziwu godną pasją, a jednocześnie powściągliwością.
Gdyby to byli prawdziwi "Chłopcy z Placu Broni", nikt nie miałby kłopotów z odpowiedzią na pytanie, dla kogo jest to przedstawienie. Bowiem w obecnym kształcie odbiorcę określić trudno. Młodzi widzowie, nawet znający powieść, pogubią się w meandrach scenariusza. Starszych zrazi infantylizm reżyserskich rozwiązań. W efekcie mamy spektakl dla nikogo.

Poprzednie znane mi przedstawienia Zadary - "From Poland with Love" z gdańskiego Wybrzeża i "Ksiądz Marek" ze Starego Teatru w Krakowie - były tendencyjne, ale miały w sobie jakąś wewnętrzną temperaturę. Obliczeni na wywoływanie wzruszeń, wierzący w siłę nostalgii "Chłopcy..." to spektakl niekonieczny, kompletnie obojętny. Nie zmienia tego nawet finał z "Niech żyje bal" Rodowicz i Osieckiej oraz wyświetlanymi z rzutnika slajdami z dzieciństwa aktorów. Zdecydowanie nie tędy droga.











Reklama