Rozmawiamy w pani domu w podwarszawskich Łomiankach. W tych pokojach na co dzień mieści się archiwum KwieKulik. Losy KwieKulik też są mocno związane z tym miejscem. To tutaj duet przestał istnieć.
Zofia Kulik: Kupiłam ten dom w 1982 roku. Był stan wojenny, luty. Od grudnia 1981 intensywnie szukałam w gazetach ogłoszenia o sprzedaży czegoś gotowego do zamieszkania. Znalazłam to miejsce, było wtedy w opłakanym stanie. Bez bieżącej wody, z „sławojką” w ogrodzie, z dziurawym dachem, tak że gdy padał deszcz, woda lała się aż do piwnicy. Przez 6 lat trwał morderczy czas remontu, wraz z Kwiekiem w zasadzie nie wychodziliśmy wtedy z roboczych drelichowych ubrań, kursowaliśmy maluchem między Warszawą a Łomiankami. Cegły, pustaki, tregry, rury, złączki, keramzyt – to były słowa używane codziennie. Z Warszawy musiałam się wynieść, psychicznie nie wytrzymywałam już mieszkania na Pradze, przy Targowej, okolic Dworca Wileńskiego i Bazaru Różyckiego. Wielu artystów „emigruje” dzisiaj do tej dzielnicy, ale wtedy to było miejsce okropne. Samo mieszkanie było w porządku, tyle że my sami skazaliśmy się na złe warunki.

Reklama

Złe czyli jakie?
To było duże przedwojenne mieszkanie, mieszkała tam liczna rodzina Kwieka, w porywach liczyła ponad 10 osób. Wspólna kuchnia, łazienka. Tak zwany dom otwarty, rodzaj komuny, toczyło się tam bujne życie towarzyskie. Zamieniliśmy jeden z dwóch naszych pokoi na publiczną galerię-pracownię. Upchaliśmy prywatne rzeczy w zakamarkach mieszkania. Na przykład ja nie spałam na tapczanie, ale miałam specjalną deskę i materac ułożone na dwóch szafach – wchodziłam tam po drabinie. Do tego dochodziło otoczenie – coś śmierdziało z podwórka, było słychać pracę agregatów sklepowych, hałas tranzytowej ulicy. Zrobiliśmy pracę na ten temat - „Koło KwieKulik”, osiem fotografii dokumentowało osiem sytuacji tego otoczenia.



Bez tych bodźców KwieKulik nie mogłoby działać?
Wszystkie prace KwieKulik były zakorzenione w uwarunkowaniach, w których żyliśmy, były silnie kontekstualne. Żadna z nich nie była wymyślona ot, tak sobie, żeby po prostu wypełnić jakiś program przyjęty z góry. Weźmy fotografię, która została użyta do plakatu wystawy retrospektywnej KwieKulik, która trwa obecnie w BWA we Wrocławiu. W rzędzie stoją trzy osoby i dziwny pop-artowski przedmiot, duża tuba wielkości człowieka. Te trzy osoby to nie są wynajęci modele. To jest nasz syn, wtedy trzyletni, siostra Przemysława i ja. A tuba to praca na zarobek, tak zwana chałtura, następnego dnia musieliśmy ją oddać zleceniodawcy. Tak było z wieloma naszymi pracami. „Materiał” do pracy braliśmy z życia, z konkretnych zdarzeń. Warunki, te złe warunki napędzały naszą twórczość. Ale jednocześnie te same warunki doprowadzały mnie depresji, w końcu do decyzji. Zamieniłam mieszkanie w Warszawie, które moja mama mi zostawiła, na zrujnowany dom pod miastem. W nowej sytuacji odkryłam w sobie pewne cechy, zaczęłam zarządzać remontem i stałam się bardziej bezwzględna. Przestałam wierzyć w pewne teoretyczne wizje roztaczane przez Kwieka. Następowało nasze powolne rozejście się. Trwało to kilka lat. Jeszcze zrobiliśmy serię działań w Dziekance. Trzy serie wystąpień w ciągu trzech lat. Między innymi „Arkadię”, „Skrótowce”, „Banan i granat”, „Kupić artystę”. W sumie to był bardzo twórczy okres. Ale potem już rozeszliśmy się. Ja zamieszkałam w głównej części domu, a Kwiek przeniósł się do drugiego budynku, w którym poprzednio przez kilka lat mieszkał Zbigniew Libera. Kiedy Libera się wyprowadził, tamto miejsce się zwolniło i rozstaliśmy się kompletnie.

I świeże archiwum KwieKulik pokryło się kurzem. Na długo?
To jest taki dziwny psychologiczny proces – odrzucenie, wyparcie. U mnie trwał miej więcej do 1998 roku, czyli ponad dziesięć lat. Czułam wtedy silną niechęć do poprzedniego okresu. Specyfiką KwieKulik była praca na slajdach. Byliśmy pionierami, bo w latach 70. medium slajdowe było traktowane jak gatunek dosyć pośledni, popularny, slajdy wyświetlało się w szkołach na ręcznym rzutniku Profil, potem Diapol, a nie robiło z nich sztukę. Na naszych slajdach było wiele koloru czerwonego. Po rozpadzie duetu moja niechęć do poprzednich działań była tak daleko posunięta, że odwróciłam się od koloru, miałam absolutny wstręt do czerwonego. Zaczęłam robić czarno-białe fotografie, zaczęłam trochę rysować. Można powiedzieć, że wróciłam do „szlachetnych” technik.



Dziś to przede wszystkim pani promuje, retrospektywnie, działania duetu. Awersja minęła czy po raczej pojawiła się nowa koniunktura dla KwieKulik?
Doprowadziłam do takiej sytuacji, że to ja prezentuję, wystawiam i negocjuję w sprawie KwieKulik. Ale to się odbyło stopniowo, tak jak stopniowo odbywało się rozstanie z Kwiekiem. Od 1987 roku intensywnie pracowałam sama, to była taka ostra harówka. Przez długi czas, nawet gdybym chciała zająć się spuścizną po wcześniejszych działaniach, nie miałabym na to czasu. Ostatecznie kluczową osobą w procesie ponownego odkrywania KwieKulik stał się Jerzy Truszkowski, który do nas dołączył, a potem poznał nas z Liberą. Truszkowski był zafascynowany twórczością KwieKulik. Dostrzegł w naszych pracach pewne nowatorstwo, a także, wydaje się, dwie przeciwstawne cechy. Z jednej strony nasze eksperymentalne podejście do różnych tematów, a z drugiej wizualną wartość prac, w takim trochę starodawnym sensie. Pierwsze wystawy KwieKulik po okresie 10-12-letniego zapomnienia były zorganizowane dzięki jego inicjatywie. Truszkowski zmłotkował galerie w Bielsku-Białej, w Białymstoku, a także w Poznaniu, i tam one się odbyły. Potem napisał pierwszy tom „Sztuki krytycznej w Polsce”, o KwieKulik właśnie. W momencie, w którym ten specjalista od Witkacego, jednocześnie dosyć trudny człowiek, ale ważny artysta dla lat 80., zaczął zajmować się nami, uznałam, że warto go dopuścić do archiwum. Czułam, że i tak nie zdołam mu się przeciwstawić, więc wolałam, żeby te prezentacje były lepsze niż gorsze.

Reklama

Archiwum KwieKulik to teczki? Szuflady? Ile miejsca realnie zajmuje ten materiał?
To samo pytanie zadał mi kilka dni temu mój syn. Trudno odpowiedzieć. Mimo że KwieKulik jest już formacją zamkniętą, archiwum ciągle się rozrasta. Kiedy przechowuje się dokumentacje w formie negatywów albo niepociętych slajdów, można je okiełznać, schować do szuflady. Ale kiedy ono zaczyna być opracowywane, porządkowane, prezentowane - objętości przyrasta. Z przerażeniem myślę o powrocie wystawy z Wrocławia. Mimo 180 metrów kwadratowych tutaj, nie ma gdzie wsadzić szpilki.



Sporą częścią tego archiwum są teksty.
W latach 70. powstawało dużo rzeczy efemerycznych: coś się pojawiało, coś znikało. Jak utrwalić tego ślad? Jak opisać – wtedy - aby potem, gdy to przeminie, ktoś mógł zdobyć jakieś pojęcie o tych zdarzeniach. Trzeba było związać je komentarzem słownym. Gdy dokumentowaliśmy siebie, a także innych artystów to w taki sposób, że ja albo Kwiek na zmianę robiliśmy zdjęcia, a druga osoba spisywała co się dzieje i w jakim czasie. Powstawał rodzaj partytury. Gdy dane wydarzenie trwało trzy godziny i mieliśmy z niego trzy ciekawe zdjęcia, na podstawie zapisu można było wychwycić kontekst czasu.

Czyli to było nieustanne zbieractwo i rejestrowanie bez chwili wytchnienia?
Różniliśmy się od np. tradycyjnych artystów, zrzeszonych w związkach malarzy i rzeźbiarzy tym, że tworzyliśmy teorię własnego działania. Zastanawialiśmy się nad swoim miejscem w społeczeństwie. Oni to wiedzieli od momentu otrzymania legitymacji związkowej. Trzeba sobie uświadomić jedną rzecz: te rzesze, tysiące artystów uważało się za „prawdziwych” artystów. Nas nikt profesjonalnie nie obsługiwał. Stąd wynikała konieczność obsługiwania samych siebie. Dzięki nowym środkom typu aparat fotograficzny, kamera, czy magnetofon szybko mogliśmy zebrać dużą ilość dokumentacji, a potem porządkować ten materiał, tworzyć rodzaj biblioteki. To było zbieractwo, ale zawsze połączonym z refleksją. Narzuciliśmy sobie misję ratowania efemerycznych działań, swoich i innych artystów. Dziś artyści są dorosłymi ludźmi. Każdy cudowanie dba o siebie.



Pani indywidualne działania, przynajmniej technicznie, opierają się na podobnej zasadzie. Już na własną rękę Zofia Kulik z zebranych fotografii buduje systemy, układy.
Próba porównania czy analizy podobieństwa pomiędzy moim indywidualnymi pracami a pracami KwieKulik w zasadzie nie została jeszcze badawczo przeprowadzona. Kwiek do dzisiaj twierdzi, że zdradziłam KwieKulik, a to on jest kontynuatorem. Sporo obserwatorów uważa, że jest odwrotnie. Metoda mojej pracy jest podobna do zbieractwa KwieKulik, natomiast pole penetracji jest zupełnie inne. Co jest charakterystyczne, zbieram czarno-białe obrazki. Moje prace są jak płaskorzeźby - światłocieniowe. Tworzę kompozycje, uwzględniając gradację od szarości do czerni. Zestawiam, aranżuję. Szukam zestawów, które są prawdziwe, które nie kłamią. Nie umiem wyjaśnić na czym polega prawda lub kłamstwo zestawu. Ostatnio tak wykonałam serię „Deseni”. Pewnym sposobem rozliczenia z epoką analogową, w której pracowali KwieKulik, była praca „Ambasadorowie przeszłości”.

Czas już na rozliczenia, zamknięcia? Przekaże pani komuś to archiwum?
To ja zaproponowałam BWA zrobienie wystawy retrospektywnej KwieKulik. Myślałam, że to będzie zamknięcie, zwieńczenie pracy nad KwieKulik. Wydawało się, że będę to miała z głowy. Jesteśmy paręnaście dni po wernisażu, książka opisująca KwieKulik jeszcze nie wyszła. Czuję, że to wcale nie koniec, że smokowi archiwum wyrastają kolejne głowy. W tej chwili w zasadzie nic innego nie robię oprócz obsługiwania KwieKulik – jako kustosz, intendent, osoba, która musi odpowiadać na maile, przygotowywać i rozpakowywać materiały. Podoba mi się myślenie o tym w kategoriach przemocy symbolicznej. Miałam 12 lat wolnego czasu i skupienia na sobie, a później KwieKulik dopadło mnie ponownie, trochę się na mnie zemściło. Miałam taki plan, żeby w styczniu zacząć już zajmować się sobą. Powoli pojawiają się komentarze: Zofio, teraz ty musisz zrobić dobrą pracę. Ale jak ja mam zrobić jakąkolwiek nową pracę, jeśli musiałabym teraz absolutnie wszystko co ma związek z KwieKulik odsunąć na bok. Powraca dylemat, jak nie zmarnować po raz kolejny wykonanego wysiłku. Najpierw w latach 70. i połowie 80. był wysiłek KwieKulik, w pewnym momencie powróciłam do tego, żeby go nie zmarnować. Teraz nie mogę znowu odsunąć tej pracy którą wykonuję od dwóch lat, no bo po co się wycofywać skoro nowy projekt KwieKulik dopiero się rozwija. Nie wiem co robić.