Przed Burtonem z "Alicją w krainie czarów" kino mierzyło się wielokrotnie. Po raz pierwszy powieść Carolla przeniesiono na ekran już w roku 1904 w Anglii, starając się dochować maksymalnej wierności wobec słynnych ilustracji Johna Tenniela. Zdecydowanie najpopularniejsza stała się jednak animacja Disneyowska z 1951 roku. Utrwaliła ona ikoniczny wizerunek Alicji jako blondyneczki w białym fartuszku i niebieskiej sukience.
Bez konfrontacji
Choć powstawały wersje różne, bliższe i dalsze powieściowemu oryginałowi, animowane i aktorskie, plastycznie rozbuchane i skromniejsze, to kinu nigdy nie udało się oddać niepowtarzalnego charakteru i klimatu utworów Carrolla. Pewnie dlatego, że ich magia tkwi w języku opisów, poezji wyglądów, skomplikowanej symbolice, absurdalnych sylogizmach nieprzekładalnych ani na dosłowność obrazu, ani na umowność rysunku.
Porywając się na "Alicję w krainie czarów", Tim Burton zdawał sobie zatem sprawę z ryzyka. Ale w końcu komu, jeśli nie właśnie jemu miała się ta sztuka przekładu udać? Wszak Burton wielokrotnie przyznawał się do fascynacji dziełami Carrolla, a materiał wydawał się dla niego wręcz idealny.
Pomysł, by Alicję uczynić 19-latką zmuszaną do zamążpójścia i powracającą po latach do króliczej nory, pozwalał się odbić od utrwalonych wyobrażeń, skonstruować coś na kształt aktorskiego sequela filmu Disneya sprzed 60 lat. Dał też szansę na unik przed bezpośrednią konfrontacją z dziełem Carolla i napisanie fabuły inspirującej się książkami, ale jednak odrębnej. Tymczasem właśnie scenariusz autorstwa Disneyowskiej wyrobniczki Lindy Woolverton zawodzi, proponując jeszcze jedną wersję alternatywnej rzeczywistości, w której wyjęty z codzienności musi odegrać rolę zbawcy.
Mało Burtona w Burtonie
Woolverton sprowadziła zatem "Alicję..." na płaszczyznę znaną młodej widowni z ekranizacji "Harry’ego Pottera" czy "Opowieści z Narnii" i powtórzyła schemat niemal modelowo. Fabuła rozgrywa się więc wedle prostej linii narracyjnej w przewidywalnym dość kierunku, po drodze zaliczając jazdę obowiązkową przez kolejne punkty programu.
Burtonowi najwyraźniej zabrakło pomysłu na opowiedzenie historii w ten sposób, wpasowanie się w ciasny fabularny gorset. Porusza się więc po Wonderland dość ostrożnie, skrępowany konwencją, wymogami producentów, nie opuszczając bezpiecznego terytorium naiwnej dziwaczności dla dzieci i pomijając wszelkie podteksty czytelne dla dorosłych. A tak przecież była napisana sama powieść.
Czytaj dalej >>>
Za mało na ekranie samego Burtona, jego szaleństw wyobraźni, charakteru pisma, zabaw z poetyką kiczu, popkulturowego śmietnika pomysłów. Owszem, wykreowany przez niego świat robi wrażenie, czarując oryginalnym plastycznym kształtem (choć trójwymiar zabija efektami wyobraźnię). Zachwycają indywidualnymi, niepowtarzalnymi dziwactwami postaci. Zwłaszcza Szalony Kapelusznik w wykonaniu jak zwykle znakomitego Johnny’ego Deppa odgrywającego kolejny autoportret samego Burtona w wersji melancholijno-wariackiej. Świetna jest egocentryczna Czerwona Królowa w brawurowej interpretacji Heleny Bonham Carter z monstrualnie wielką głową, bardzo dobry znikający kot. Tutaj już Burton pokazał, że potrafi wciąż pojechać po bandzie, zbudować fascynujące osobowości, nasycić je ekscentryczną frenezją.
Styl i kompromis
I tak naprawdę tylko bohaterowie zaliczający po kolei wielkie entree, a potem już konsekwentnie rozsadzający za ciasny gorset konwencji ratują "Alicję..." Burtona przed nijakością. Tylko one sprawiają, że wiadomo od razu, że to właśnie on ten film nakręcił, a nie jakiś sprawny rzemieślnik. Sprawdza się "Alicja..." wyłącznie jako jeszcze jedna bajka dla najmłodszych, dynamiczne, ponadprzeciętnie sprawnie zrobione kino rozrywkowe.
To jednak odrobinę za mało. Ten film dowodzi, że Burton jest tym lepszy, im mniej ma pieniędzy i im więcej wolności. Gdy budżetowe ograniczenia zmuszają do pracy jego wyobraźnię, z niczego wyczarowuje cuda. Gdy w "Planecie małp" (2001) mógł sobie pozwolić na wszystko, poniósł spektakularną porażkę. To samo stało się później w "Charlim i fabryce czekolady" i poniekąd w "Alicji w krainie czarów". Widać tu znaki jego firmowego stylu, ale też konieczność kompromisu. A może powieść Lewisa Carolla powinien zrobić jako animację. W mieszanej trójwymiarowej konwencji czary nieco blakną.