Czy mam szansę na główną rolę w filmie o Katarzynie Kozyrze?
Katarzyna Kozyra: Niech pan przyjdzie na casting.
Kozyrę może zagrać mężczyzna?
Nie widzę przeszkód. Jeżeli potrafi się pan we mnie wczuć, to proszę bardzo.
Reklama
A o czym jest scenariusz?
Jest w trakcie tworzenia. Pańska propozycja mogłaby mnie natchną . Projekty zawsze konstruuję w oparciu o reakcję ich uczestników i odbiorców.
Co panią skłoniło do nakręcenia filmu fabularnego o sobie?
Czy ten film faktycznie będzie o mnie, jest sprawą otwartą. Ja i moja dotychczasowa twórczość stanowimy punkt wyjścia. Jak rozwinie się ten projekt, to dopiero się okaże w trakcie pracy.
Co jest fascynującego w filmie jako medium artystycznym?
Film to sztuczny format, ma reguły, z których nie można zrezygnować. Trzeba tak wyważyć i złamać prawidła, żeby mieściły się w konwencji, a jednocześnie tak je przekręcić, żeby to nie było gotowe i nudne. Interesuje mnie znalezienie własnego języka i sposobu rozwiązywania danej sytuacji. Jeśli posługuję się formatami, to tylko po to, żeby się nimi bawić. Mam nadzieję, że i tym razem się to uda.



Nie obawia się pani konfrontacji na planie?
Sztuka w tym, żeby dobrać odpowiednich ludzi. Nie chcę sztywnych zasad i sytuacji, że ekipa oświetleniowa będzie się obojętnie przyglądała, podczas gdy inni będą harować. Zależy mi na współuczestnictwie każdego członka zespołu w realizacji przedsięwzięcia. To ma być twórcze napięcie w pozytywnym tego słowa znaczeniu, współodpowiedzialność za każdy element projektu, co w komercyjnej machinie filmowej się nie zdarza. Tam każdy ma działkę, za którą odpowiada, i ten ścisły podział gwarantuje techniczną jakość, ale dla mnie nie ma to aż takiego znaczenia. Chodzi mi o przekroczenie filmowego formatu również w tym zakresie.
Czy wystawa w Zachęcie podsumowuje jakiś etap pani doświadczeń?
To nie jest monografia ani retrospektywa. Poczułam, że nadszedł moment, żeby się przyjrzeć temu, co zrobiłam przez ostatnie kilkanaście lat, symbolicznie zamknąć ten rozdział i już do niego nie musieć wracać.
Czy to próba pogrzebania etykiety skandalistki?
Mam gdzieś etykiety. Cholernie nudno żyć z takim zaszufladkowaniem. Od kilkunastu lat ciągle mnie o to pytają. Jak ktoś chce rozmawiać o Kozyrze skandalistce, to beze mnie.
Zrobiła pani jakąś pracę z intencją wywołania kontrowersji?
Żadnej – szkoda życia i energii.
Filmując bywalców budapeszteńskich łaźni przy kąpieli, nie liczyła się pani z gwałtownymi reakcjami?
Być może byłam naiwna, ale nie przyszło mi to wtedy do głowy.
A performance karłów na londyńskich targach Frieze? Przecież wiadomo było, że was wyrzucą?
Właśnie, że nie – miałam nadzieję, że ta akcja im się spodoba. Przecież Frieze uchodzi za najbardziej coolowe miejsce na świecie. Ciekawiło mnie, co zwycięży, sztuka czy pieniądze i rynek. Okazało się, że to drugie. Gdybyśmy zapłacili za przestrzeń dla performance, to byłoby OK. Ale skoro zrobiliśmy to, nie wnosząc opłat, Anglicy uznali, że nie ma dla nas miejsca. Okazało się, że cool ma granice.



Jest pani częścią rynku sztuki?
Gdybym się chciała wpasować w rynek, to musiałabym przyjmować zamówienia, na przykład od galerii, i produkować. Ja tak nie chcę i nie potrafię. Nie umiem odpowiadać na zadane pytania. W szkole też tak było.
Mimo to pytają i składają pani nowe propozycje.
Ale ja nie odpowiadam. Nie potrafię zrobić niczego, w co nie jestem głęboko zaangażowana. Perspektywa wystawy w renomowanej galerii czy kasa niczego we mnie nie wyzwalają. Dla mnie to nie jest wolność.
W swoich projektach ciągle się pani przebiera za innych? Chce pani od czegoś uciec?
Wręcz przeciwnie, to raczej próba dogonienia, wejścia w nową sytuację, wniknięcia w drugą osobę i przyjrzenia się sobie z jej perspektywy.
Dlaczego rzuciła pani studia germanistyczne dla rzeźbiarstwa?
Chciałam robić coś twórczego, a germanistyka nie dawała tej satysfakcji. Nie trzeba było czytać lektur, wystarczyły opracowania. Mnie to nie leżało.
ASP okazała się ciekawsza?
Studiowałam rzeźbę, a to angażowało fizycznie, co było dla mnie ważne, bo jestem nadpobudliwa i muszę się ruszać. Ale po pierwszym roku byłam przerażona – dotarło do mnie, że w tym nie chodzi tylko o rzeźbienie, a ruch, który ono generuje, przestał mi wystarczać. Uciekłam z germanistyki i znalazłam się w tym samym punkcie, znów miałam wrażenie, że coś odtwarzam. Całe studia myślałam, że nie nadaję się na artystkę. Mówię to bez fałszywej skromności. Inni realizowali swoje pomysły, a ja nie widziałam sensu. Kończyłam ASP z mieszanymi odczuciami. Spotkanie z artystami i kolegami było fajnym doświadczeniem. Ciągle towarzyszyło mi jednak poczucie bezsensu i pytanie, po co to robię.



A kiedy pani odnalazła właściwy kierunek?
Dopiero przy pracy nad „Piramidą zwierząt”. Ale po jej ukończeniu byłam pewna, że nic więcej nie zrealizuję. Zrobiłam „Piramidę”, żeby skończyć cholerne studia, obronić pracę dyplomową i zamknąć rozdział. Do tego doszła jeszcze niewspółmierna reakcja części mediów i opinii publicznej. Myślałam, że przypadkiem wyszło mi coś mocnego, czułam się zakneblowana. Nie liczyłam, że jeszcze będę coś robiła. Przez dwa lata dłubałam dla siebie, nie chcąc tego wystawiać. Poza tym musiałam się leczyć i to mnie pochłaniało. Potem zostałam namówiona na "Więzy krwi". Czułam straszną presję i oczekiwanie, że przywalę tak mocno jak "Piramidą". Cholernie mnie to stresowało.
Czuje się pani artystką rozumianą przez zwykłych ludzi?
Mam wrażenie, że mój komunikat trafia do odbiorców. Gdyby było inaczej, przestałabym robić to, co robię. Tworzyć sztukę tylko dla siebie, krytyków czy galerzystów to bez sensu.
Rozmawia pani z publicznością?
Tak, choć czasem boję się pytań. Podczas akcji w Berlinie jakiś Francuz zaatakował mnie za to, że w performance występują karły. "Jak możesz ich wykorzystywać?" – zapytał i cały się trząsł. Odparłam, że to jego problem, jeśli nie widzi obok siebie miejsca dla ludzi mniejszych od niego. I on chyba zaczął rewidować swój pogląd, przyszedł drugi raz i przyprowadził dzieci.



W której pracy najpełniej wyraziła pani siebie?
W "Piramidzie". Drugi raz emocjonalnie nie byłabym w stanie się z taką mocą zaangażować. "Piramida 2" to byłby samobój.
A która pani nie wyszła?
Kilka można było zrobić lepiej. Jeśli ktoś z uczestników projektu robił coś na zasadzie fuchy, to nie miałam z nim pełnego kontaktu i rzecz nie mogła wyjść tak, jak chciałam. Dlatego przy castingu do filmu nie są ważne płeć, wiek czy wygląd, lecz zaangażowanie emocjonalne, które kandydat jest w stanie wnieść.