Trudno "Sztuczki" jednoznacznie zaszufladkować. Z jednej strony Jakimowski proponuje swojski magiczny realizm, śmiało uderza w ton małomiasteczkowej ballady, ale z drugiej twardo trzyma się rzeczywistości. Lepi z tego, co sam zaaranżował, i z tego, co dostał od losu, przypowieść z morałem. Krzepiącym, choć bardzo subtelnym, nieoczywistym, ledwie przebijającym przez delikatną materię życia schwytanego na gorącym uczynku i ujętego w płynne ramy autorskiej strategii. Jakimowski wie, jakie kino chce robić, i po prostu je robi. Konsekwentnie i bez kalkulacji. Poetyką pustych miejsc, nieśpiesznym tempem, specyficzną dezynwolturą "Sztuczki" bardzo przypominają debiutanckie "Zmruż oczy". Tak samo jak w tamtym filmie ich twórca próbuje przebić zewnętrzną otoczkę skrywającą rzeczywistość podskórną. Usiłuje się zdystansować, przystanąć w pędzie, rozejrzeć się i odkryć to, co zakryte.
Tak jak w "Zmruż oczy" opowiada kameralną historię i znów w centrum akcji umieszcza dziecięcego bohatera - małego Stefka, który mieszka z matką i siostrą Elką w obskurnej kamienicy w Wałbrzychu. Ojca Stefek nie zna, nie pamięta, bo ten odszedł do innej, by wieść łatwiejsze, dostatniejsze życie. Ma tylko stare zabazgrane zdjęcie i gdy na kolejowym peronie zauważa mężczyznę przypominającego postać z fotografii, zaczyna myśleć tylko o tym, żeby ojca poznać, sprowadzić z powrotem. Co dzień bywa więc na peronie, prowadząc własną grę w kuszenie losu. Od siostry wie, że przyszłość można sprowokować, a los przekupić, przekonać, by sprzyjał i ugiął się pod presją różnych wymyślnych sztuczek. Elka zna ich zresztą więcej niż Stefek. Potrafi tak zmanipulować niepozorne i nic nieznaczące wydarzenia, by torba z niedojedzonym hamburgerem niby przypadkowo wrzucona do kosza dostała się w ręce głodnego bezdomnego, albo sprytnym trikiem sprawić, żeby pechowy straganiarz sprzedał jabłka, których wcześniej nikt nie chciał kupić.
Stefek uczy się od Elki, że los trzeba kusić bezinteresownie, złożyć mu coś w ofierze i czujnie obserwować to, co się dzieje, gdy na pozór nie dzieje się nic ciekawego. I dokładnie na tym polega filmowa sztuczka Jakimowskiego. Kontemplacja oderwanych od siebie mikrozdarzeń cierpliwie wydobywanych z różnych pięter rzeczywistości okazuje się u niego znacznie ciekawsza niż tradycyjne filmowe działanie. Rytualne zabiegi z rzucaniem drobnych na tory, ustawianiem ołowianych żołnierzyków na straży zamkniętej kawiarni układają się w koronkowy wzór ujawniający magiczny wymiar świata, na pozór szarego i nieciekawego. Od niego wszakże reżyser także się nie odwraca, ale wpisuje go w baśniową tkankę. Opowiada również o problemach całkiem zwyczajnych i codziennych: Elka wytrwale poszukuje porządnej pracy, by rzucić byle jaką dorywczą posad w podłej mordowni. Na rozmowy kwalifikacyjne we włoskiej firmie zabiera ze sobą Stefka, który nie ma się gdzie podziać, bo matka od rana do wieczora pracuje jako ekspedientka w warzywniaku. Nie odlatuje więc Jakimowski w świat odrealnionej imaginacji, najwyżej lekko lewituje ponad przyziemnością, ale i przygląda się z ciekawością małomiasteczkowym dramatom twardo osadzonym w realiach Wałbrzycha. Ten zaś jest na ekranie czymś więcej niż tylko symbolicznym skansenem biedy, bezrobocia i biedaszybów. Gdy spoglądamy na to miasto oczyma ojca Stefka, który stamtąd uciekł, widzimy nostalgię za zgrzebną swojskością, za wódką pitą z sąsiadami na podwórku, za wznoszącymi się w niebo gołębiami i całą masą rzeczy, do których jakby się mogło wydawać nie warto tęsknić, gdy się ma dobrą pracę i poukładane na nowo życie. Jakimowski nie lukruje jednak w ten sposób polskiej biedy, nie mityzuje po Schulzowsku krokodylich ulic, nie buduje metafor boga-ojca ani nie szuka zagubionej księgi życia. Raczej jak kiedyś Stachura, a w kinie Leszczyński czy Kondradiuk, ciosa baśń na pniu zwyczajności. Nawet owe dziecięce sztuczki niewiele mają wspólnego z kuglarską magią, a po prostu wykorzystują pomyślne zbiegi okoliczności, koincydencje, instynktowną znajomość ludzkiej psychologii.
Jakimowski potrafi wzruszyć, momentami także rozbawić i skutecznie zaklina rzeczywistość, podgląda jej chropawą, ułożoną z drobiazgów fakturę, zagląda za podszewkę potoczności, dziwi się oczywistościom, korzystając z naiwnych dziecięcych oczu. Wiele im zresztą zawdzięcza: naturalne bycie na ekranie znakomitego Damiana Ula, dziewczęcą zadziorność Eweliny Walendziak, absurdalne wyciszenie znanego już ze "Zmruż oczy" Rafała Guźniczaka. To do nich muszą równać zawodowcy zmuszeni minimalizować aktorstwo na rzecz improwizowanej, stonowanej ekspresji. Z owego wyłapywania prezentów z tego, co dzieje się przed kamerą, z chwytania przypadkowości wplecionej w precyzyjną scenariuszową ramę uczynił Jakimowski jeden z wyznaczników swego stylu. W "Zmruż oczy" ten styl się dopiero rodził, widać było poszukiwanie własnej formy opowiadania. W "Sztuczkach" czuje się już formalną samoświadomość, która paradoksalnie bardziej filmowi zaszkodziła, niż pomogła. W "Zmruż oczy" czuć było opór rzeczywistości odzieranej z pozorów nowobogackiego sukcesu, z fetyszów młodego kapitalizmu i pokazującej gębę nienormalności. W "Sztuczkach" reżyser panuje już nad rzeczywistością w sposób niemal demiurgiczny. Owszem, demaskuje ją, ale i stwarza. Niestety także z pustego snujstwa, optymizmu na siłę i stereotypów. Za wiele tu zbiegów okoliczności, które zamiast naturalności pokazują koncept, za wiele utykanych, gdzie się da, rodzajowych scenek, z których wyziera tylko prowincjonalny stan nieważkości. Zwłaszcza wątek z poszukiwaniem pracy kuleje na obie nogi mnożeniem zawoalowanych nieprawdopodobieństw z kompletnie innej bajki.
Ale mimo że uważam "Sztuczki" za film nieco słabszy od "Zmruż oczy", to jednak i tak ogląda się go świetnie. Myląca lekkość naładowana empatią działa ożywczo, pozbawiona pretensji i tradycyjnych naszych kompleksów. Dalej więc będę Jakimowskiemu kibicował. Nie tylko dlatego, że jego świat zwyczajnie polubiłem, ale i dlatego, że jego kino, niby hermetyczne, jest jednocześnie uniwersalne - zrozumiałe dla Włocha, Niemca czy Anglika, czego nagrody w Wenecji i niedawno w Mannheim są najlepszym dowodem. Kiedy reżyser mówi, że następny film zrobi być może w Lizbonie, nie widzę w tym nic dziwnego. Zamiast kombinować z receptą na międzynarodowy sukces, Jakimowski robi swoje, w małej ekipie, po cichu i na osobności. Takie kino może powstawać wszędzie i wszędzie może być rozumiane. Dopiero kiedy się to wie, można marzyć, że wyrwiemy się z zaklętego kręgu naszego filmowego zaścianka, a polskie filmy znów pojawią się w programach najważniejszych światowych festiwali. Świat już nie chce słuchać o naszych historycznych krzywdach, naszych mało egzotycznych, a przez to już przetrawionych pretensjach do niesprawiedliwego losu. Chętnie za to słucha np. rumuńskich historii o przerywaniu ciąży za czasów reżimu Ceausescu. Bo to, co globalne w sferze problemów i myśli, a zarazem lokalne w perspektywie, wszystko jedno czy historycznej, czy współczesnej, najlepiej mówi, co tam komu w duszy gra. I "Sztuczki" właśnie o tym co nieco mówią. Sensownie, z klimatem, nastrojem i własnym niepowtarzalnym charakterem pisma.