"Każdy dzień rozpoczynaliśmy od zapalenia marihuany do śniadania" - wspominał pracę nad filmem John Lennon. "Nie dało się z nami w ogóle pracować, bo mieliśmy ciągle szkliste oczy i bez przerwy się chichotaliśmy".

Może właśnie dzięki tym absurdalnym dialogom i spontanicznemu zachowaniu na planie udało im się uratować drugi film wyreżyserowany dla nich przez Richarda Lestera. Artyści do ostatniej chwili nie znali fabuły "Help!", a jedyne, na czym im zależało, to wyjechać na plan zdjęciowy w egzotyczne miejsca do Indii czy w Alpy. W efekcie historia pogoni po całym świecie członków indyjskiej sekty za czerwonym pierścieniem, który nosił na palcu Ringo Starr, przypomina połączenie pastiszu filmów z Jamesem Bondem i późniejszych skeczy Latającego Cyrku Monty Pythona. Muzycy byli jednak na tyle wymęczeni pracą, że zrezygnowali z dalszego podboju wielkiego ekranu i nie podzielili losu Elvisa Presleya.

Reklama

To właśnie pierwsze filmy Króla z końca lat 50. zachęciły The Beatles do spróbowania swoich sił w aktorstwie. Jednak ich podejście było inne, od debiutu "A Hard Day’s Night" traktowali to raczej jako zabawę, która miała pokazać czwórkę z Liverpoolu jako zgraną paczkę nastolatków oraz jak ich młodzieńcze zachowanie denerwuje czasem dorosłych. Natomiast w przypadku Elvisa tylko na początku starano się podtrzymać jego wizerunek gwiazdy rock’n’rolla, jak w "Jailhouse Rock".

Po powrocie z wojska dostawał już marne role sympatycznych młodzieńców o romantycznym usposobieniu, którzy byli piosenkarzami, kierowcami taksówek czy pilotami. To był tylko pretekst do tego, żeby beztrosko spędzał czas na Hawajach, a na jego płytach mogły pojawiać się ckliwe ballady z gitarą i kiczowate orkiestrowe aranżacje. Artysta nie miał nic przeciwko, bo grając w trzech filmach rocznie, bez wysiłku zarabiał podwójnie za rolę i piosenki.

Reklama

Od tego czasu niestety niewiele się zmieniło w kreowaniu wizerunku artystów w filmach. Co prawda, zdarzały się w latach 70. jeszcze udane produkcje - np. "Człowiek, który spadł na Ziemię", gdzie David Bowie wzmocnił swój mit ekstrawaganckiego przybysza nie z tej Ziemi, czy rock-opera The Who "Quadrophenia", a także "Tommy" osadzony w środowisku modsów.

Niestety od lat dominuje model kiepskich mainstreamowych produkcji ze znanymi piosenkarkami pokroju Mariah Carey, Britney Spears czy Madonny. Obok nich lokują się też historie znanych raperów, jak "8. Mila" o młodości Eminema czy "Get Rich or Die Tryin" ze słynną sceną postrzelenia 50 Centa. W perspektywie tych hollywoodzkich gniotów, tworzonych bez dystansu i talentu, powrót do zwariowanego i nieobliczalnego świata The Beatles z lat 60. jest przyjemnym doświadczeniem. Tak samo jak miło wspomina się prawdziwy pop z ich starych płyt.