Z powodzi przedpremierowych wypowiedzi Jana Klaty mój największy apetyt rozbudziła deklaracja, że uczyni z na nowo napisanych przez siebie wraz ze Sławomirem Sierakowskim "Szewców" "radykalny komunikat polityczny". Teatru politycznego mamy ostatnio w Polsce aż nadto, ale prawdziwej obrazoburczości, chęci deptania świętości w nim jak na lekarstwo. Dramaturgiczne próbki takiego dajmy na to Pawła Demirskiego tylko udają, że z teatru robią narzędzie walki o wartości, czyniąc go bronią w publicznym sporze, choćby o politykę właśnie.
Gdyby więc Klata z Sierakowskim rzeczywiście zdecydowali się uderzyć między oczy, zburzyć dobre samopoczucie widowni, do żywego ją sprowokować, próbę zmierzenia się z dramatem Witkacego można by uznać przynajmniej za uchylenie szczelnie zatrzaśniętych od dawna drzwi. Gdyby naprawdę zsamplowali starego Stanisława Ignacego, zmiksowali go na dzisiejszą nutę, z chęcią bym się o nowe przedstawienie TR Warszawa pokłócił. Tymczasem w niedzielny wieczór wyszedłem z nabitej po brzegi sali przy Marszałkowskiej dziwnie spokojny, by nie powiedzieć znudzony. Miał być wybuch, a nic się nie stało.
Najbardziej zaskakuje, że reżyser samego siebie kreujący na wichrzyciela i obrazoburcę nie znalazł na Witkacego choćby jednego wytrychu, którym mógłby "Szewców" otworzyć, żeby ich potem zmasakrować. Inaczej niż w Ajschylosowej "Orestei" w krakowskim Starym Teatrze. Ten spektakl oglądałem kilka dni temu, wiele miesięcy po premierze. I złość walczyła we mnie z - mimo wszystko - podziwem. Trzeba mieć w sobie bezczelność prawdziwego artysty, by tak odczytać mit. Historię rodowej zemsty zamknąć szczelnie w logice gry komputerowej, obficie nurzając w popkulturowym sosie. Tam widzieliśmy świat po zagładzie - skojarzenie z krajobrazem Strefy Zero tuż po 11 września jest zbyt dużym uproszczeniem - przysypany nieusuwalnym pyłem, skąpany w oślepiająco białej mgle. Bogowie wchodzili w skóry i świecące cekinami stroje dzisiejszych gwiazd pop. Świat karlał nieodwracalnie i chociaż wizja Klaty jest oczywistym zubożeniem literackiego oryginału, krakowskiej "Orestei" nie można odmówić siły i konsekwencji. Jest jakąś propozycją - inaczej niż "Szewcy u bram".
Zgodnie z zapowiedziami Klata z Sierakowskim Witkacego tną, wywalają mu olbrzymie fragmenty tekstu, kolejność tych, co zostały, przestawiają do woli, w usta postaci wkładają kwestie ich partnerów, dokładają fragmenty, których w "Szewcach" znaleźć się nie da. O to akurat nie mam pretensji - od początku wiadomo było, że to swobodna wariacja na temat, nowy utwór na podstawie "Szewców", a nie wierna autorowi inscenizacja jego dzieła. Gorzej, że na zgliszczach Witkiewicza nie umiał Sierakowski z Klatą stworzyć partytury broniącej się jako autonomiczny scenariusz. Klata niemal od początku swojej kariery wydaje się reżyserem poszczególnych scenicznych sekwencji.
Wrzuca je potem luzem do kotła zwanego przedstawieniem, nie bacząc, by następując po sobie, łączyły się w jedną opowieść. Ślady innego myślenia - o całości widowiska - nosiła "Oresteja". "Szewcy u bram", złożeni z czasem zręcznych, ale zazwyczaj topornych scen, są w tej materii krokiem wstecz.
Miało się dziać w XXI wieku, więc jesteśmy gdzieś na zapleczu gigantycznego hipermarketu. Czeladnicy (Lech Łotocki i Jan Drawnel) dawno zapomnieli o robieniu butów. Teraz są operatorami wózków widłowych i w te i nazad wożą drewniane europalety. Sajetanowi (Janusz Chabior) zostało tylko gadanie, bo sny o rewolucji (jest niemożliwa) dawno wyparowały z głowy. Za chwilę wpadną Dziarscy Chłopcy w kominiarkach z napisem "A We Bu" na plecach kamizelek i zaprowadzą swoje porządki. A pieczę nad wszystkim sprawować będzie Scurvy (Piotr Głowacki), osobnik w szarym garniturze, zbyt dużych okularach i z przylizaną fryzurą, nie tylko prokurator, ale także minister sprawiedliwości. Parszywa w sumie, choć i pocieszna kreatura.
Mówił Klata, że nie chce robić z "Szewców u bram" kabaretu politycznego, by w ten sposób wyrównywać rachunki z tzw. IV RP. Nie dotrzymał słowa, bo seans w TR Warszawa u podstaw skażony jest humorem i groteską rodem z kabaretu. Punkt wyjścia, czyli niewiara w jakiekolwiek rewolucje, w przypadku tej akurat sztuki Witkacego wydaje się inspirujący. Pożenienie z eseistyką Slavoja Żiżka też mogło przynieść zaskakujące efekty. Warunek był jeden - za to nie do obejścia. Wznieść się nad poziom doraźnego komentarza, ukazać nie wspomnianą RP, a system społeczny, rozpięty między wynaturzonym socjalizmem a dzikim kapitalizmem, jako monstrum ogarniające wszystko. Wyszydzić korporacje i albo pokazać popiół po ich ruinach, albo zaproponować nowy porządek, chociażby w formie utopii. Takie podejście do dramatu Witkacego, który wydaje się dziś ramotą nie do wystawienia w kanonicznej wersji, pozwoliłoby nasycić scenę TR grozą. Tymczasem widowisko Klaty i Sierakowskiego płynie gładko, bez większych emocji.
Bo autorzy spektaklu użyli "Szewców" do swej prywatnej zemsty na dygnitarzach PiS-owskiego rządu. Prokurator Scurvy w niezłej interpretacji Głowackiego to nikt inny jak Zbigniew Ziobro we własnej osobie. Te same gesty, znajomo brzmiące słowa, niespokojny wzrok. To bywa nawet zabawne, ale Klata na jednym zestawieniu, dobrym góra na kwadrans, buduje całą inscenizację. Cóż z tego, że Scurvy-Ziobro pojawia się na ekranie, powtarzając słowa Witkacego o konieczności przywrócenia tortur jak własną mantrę. Cóż z tego, że przed ideologiczną dysputą obaj z Sajetanem rozbierają się do rosołu, zaglądając nawet w majtki (wiadomo, wszechobecne podsłuchy). No i co z tego wreszcie, że wspomina się o straceniu niejakiego Donalda Tuska?
Podstawowy i niewybaczalny grzech Klaty tkwi w tym, że "Szewcy u bram" już w chwili premiery są przedstawieniem zdezaktualizowanym. Skoro reżyser i dramaturg traktują ostatnie polskie dwa lata nie jako pretekst do pytania o nową rzeczywistość, ale do mnożenia różnej jakości witzów i dowcipów nie może być inaczej. Inna rzecz, że owa IV RP po widowisku w TR Warszawa wydaje się tworem nijakim i wyblakłym. Nawet jako źródło aluzji się nie sprawdza, chyba że nie trafiła na odpowiedniego temperamentu krytyka.
Zostaje więc polityczny kabarecik. Ziobro, komisje śledcze, księżna Irina Zbereźnicka (sprowadzona wyłącznie do dekoracyjnego wymiaru Ewa Kasprzyk) jako marna kopia Sharon Stone z "Nagiego instynktu". Zabawy cytatami, mocne, zapadające w pamięć "London Calling" i "Working Class Hero". Nie da się ukryć, że nieśmiertelne songi The Clash i Marianne Faithfull z tego wszystkiego wypadają najlepiej.
"Szewcy u bram", nagłośnieni przed premierą jak żaden inny ostatnimi czasy spektakl, znajdą swoich widzów wśród fanów Klaty i bywalców TR Warszawa. Przyjdą i z radością złowią adresowane do nich aluzyjki. Być może też, wraz z poprzednim przedstawieniem tego artysty "Weź, przestań" i "Ragazzo dell’ Europa" Rene Pollescha, zwiastują także nowy etap w historii sceny przy Marszałkowskiej. Nie spodziewam się tam już inscenizacji na miarę "Uroczystości" Grzegorza Jarzyny ani "Kruma" czy "Aniołów w Ameryce" Krzysztofa Warlikowskiego. Warlikowski zabiera część aktorów do własnego teatru. A co z Rozmaitościami? Jeśli trend się utrzyma, będziemy mieli na Marszałkowskiej teatr doraźnego komentowania rzeczywistości. Spektakle o bardzo krótkim terminie ważności albo wręcz jednorazowego użytku.