Jean-Dominique Bauby miał wszystko. Pieniądze, karierę, najpiękniejsze kobiety. Był redaktorem naczelnym popularnego pisma, jednej z biblii świata mody. Właśnie kupił sobie wymarzony sportowy samochód. I nagle to wszystko przestało mieć znaczenie. Nagle przestało istnieć.
Sześćdziesiąt sekund. Wydawałoby się niewiele. A jednocześnie cała wieczność. W sześćdziesiąt sekund całe życie Bauby’ego zostało przekreślone. Wylew do mózgu uczynił z 40-letniego mężczyzny, który czuł się i zachowywał jak król życia, sparaliżowanego kalekę, całkowicie zależnego od swoich opiekunów. Gdyby do wylewu doszło kilkanaście lat wcześniej, Bauby po prostu by umarł. Współczesna medycyna dała mu szansę na… No właśnie, na co?
Przykuty do szpitalnego łóżka Bauby uważa, że został skazany na wegetację. Na stan, którego nie może zaakceptować. "Chcę umrzeć", tak będzie brzmiało pierwsze zdanie, jakie Bauby podyktuje, kiedy na nowo nauczy się komunikować ze światem. Ten nowy sposób rozmawiania to dla niego zresztą także kolejne źródło frustracji i upokorzenia – zwłaszcza kiedy porównuje siebie z mężczyzną w pełni sprawnym, jakim był jeszcze tak niedawno. Teraz może porozumiewać się ze światem, mrugając jednym okiem. Z całego ciała, ze wszystkich mięśni sprawna pozostała u niego tylko powieka jednego oka. Bauby mruga nią na "tak" lub "nie", dyktuje słowa, mrugając na właściwą literę z odczytywanego mu na głos alfabetu.
Pierwszą reakcją Bauby’ego na kalectwo jest przerażenie. Potem przychodzi gniew, bezsilna frustracja, a wreszcie przygnębienie i rezygnacja. Ale w bezwładnym ciele, tym skafandrze z tytułu filmu, uwięziona została dusza - wciąż żywy, ciekawy świata, błyskotliwy intelekt, ogromne poczucie humoru. Uwięzione zostały wspomnienia. Bauby postanawia je spisać. Mrugając okiem, dyktuje książkę, w której zawrze całe swoje życie - to sprzed choroby i to już po wylewie. W filmie wspomnienia mają formę flashbacków. Widzimy w nich Bauby’ego takiego, jakim kiedyś był. Kobieciarza, który zostawił matkę trójki swoich dzieci dla młodszej kochanki. Poszukiwacza mocnych wrażeń, który smakuje życie i czerpie z niego pełnymi garściami, jakby podświadomie przeczuwał, że niewiele zostało mu czasu.
Książkę Bauby’ego sfilmował Julian Schnabel. Ten znany malarz od czasu do czasu robi też filmy. "Motyl i skafander" jest jego trzecim filmowym dziełem. Wcześniej był "Basquiat – taniec ze śmiercią" o przedwcześnie zmarłym artyście Jean-Michelu Basquiacie oraz "Zanim zapadnie noc", historia kubańskiego pisarza Reinaldo Arenasa. Trzy różne biografie, trzy różne osobowości, ale jest coś, co łączy te trzy filmy. Ich bohaterowie naznaczeni są piętnem śmierci.
Jako malarz Schnabel związany jest z neoekspresjonizmem. Ten nurt powstał w kontrze do minimalizmu. Bazuje bowiem na emocjach, odwołuje się do ekspresji i intuicji. Obrazy neoekspresjonistów mają często formę kolaży. Coś z tego klimatu jest także w filmach Schnabla, a zwłaszcza w "Motylu i skafandrze".
Dzięki genialnym zdjęciom Janusza Kamińskiego widzimy świat z perspektywy Bauby’ego. Kamera chwyta tylko to, co Bauby może zobaczyć jednym zdrowym okiem - fragmenty pokoju, twarze odwiedzających go osób, refleksy światła na ścianie. Te obrazy pokazane są także w sposób, w jaki Bauby je widział. Pole widzenia jest ograniczone, kamera ustawiona bywa pod dziwacznym kątem, czasami obraz jest rozmazany, by po chwili nabrać ostrości.
Wizualny kolaż sąsiaduje z kolażem, w który układają się wspomnienia Bauby’ego. Tworzonym w sposób nieuporządkowany, często impulsywny. Pozornie nieistotne drobiazgi budują całość, która porusza, wyzwala silne emocje.
Film nas jednak emocjonalnie nie szantażuje. Nie wyciska na siłę łez, nie wymusza współczucia, którego Bauby zresztą na pewno by nie chciał. To nie jest hollywoodzka produkcja. Historia walki z kalectwem nie służy "pokrzepieniu serc". Nie ma optymistycznego finału. Rehabilitacja nie zakończy się sukcesem. Bauby nie wróci do poprzedniego życia. Jest skazany na powolne umieranie.
Mark Twain powiedział, że prawdziwie wielcy ludzie pozwalają nam poczuć, że my także możemy być wielcy. Czy Bauby był wielki? Był przede wszystkim zwyczajnym człowiekiem - takim jak ja czy ty, szanowny czytelniku. Ale jego historia ma w sobie niezwykłą moc. Moc oczyszczającą. Zaryzykuję nawet szokujące (jeżeli wziąć pod uwagę temat filmu) stwierdzenie, że niesie ze sobą dawkę optymizmu.
Bauby nie pokonał śmierci, ale potrafił narzucić jej swoje warunki. Postanowił odejść ze świata na swoich prawach. A umierając, odkrył prawdziwy smak życia. Odchodził pogodzony ze swoją przeszłością. Pogodzony z całym swoim życiem. Także tym już z okresu choroby. Odchodził, kochając i rozumiejąc życie lepiej niż wtedy, gdy czuł się jego królem.
Dyktując wspomnienia, literka po literce, Bauby niejako je odbudował. Dokonując w nich przewartościowań, na nowo ustalając hierarchię wartości, odnalazł ich sens. Odnalazł radość, jaką dają codziennie pozornie nieistotne drobiazgi - podmuch morskiej bryzy, widok zachodzącego słońca, spojrzenie kobiety, którą kiedyś kochał, uśmiech jego synka. Bauby pokazał, że nawet będąc uwięzionym w skafandrze kalectwa, można odnaleźć prawdziwy smak życia.