Klasyk soft porno, autor "Emanuelle 5", "Bestii", "Opowieści niemoralnych" i innych filmów, dozwolonych od lat 18. Pełnometrażowa twórczość filmowa Waleriana Borowczyka (1923 – 2006) nie miała u nas dobrej prasy. Wyjątkiem była recepcja skandalizującej ekranizacji "Dziejów grzechu" Stefana Żeromskiego, którą w czasach PRL, nie chcąc igrać z moralnością obywateli, telewizja pokazywała w okolicach północy.
Podczas gdy Radiokomitet dmuchał na zimne, krytyka odważyła się mówić pełnym głosem i chwaliła Borowczyka - za wysmakowaną scenografię, wiernie oddającą ducha epoki, plastyczny kunszt i wdzięk fotografowanych nagich ciał, i twórczą interpretacje literackiego pierwowzoru. O innych "różowych" filmach polskiego reżysera - od 1958 roku mieszkającego we Francji - milczano. Z prostej przyczyny: oficjalnie nie można ich było nad Wisłą obejrzeć. W latach 70. pokazywano je na prywatnych projekcjach, a dekadę później krążyły na kasetach wideo.
Wystawa w warszawskiej CSW wypełnia tę lukę. Ekspozycji towarzyszy festiwal filmów Borowczyka, w ramach którego można obejrzeć m.in. taki rarytas, jak "Blanche" (1971), adaptację "Mazepy" Słowackiego przeniesioną w realia średniowiecznej Francji.
Już sam program prezentacji uświadamia, jak wielki błąd popełniają wszyscy ci, którzy widzą w Borowczyku filmowca spod znaku majtek i pachwiny. Erotyka jest zaledwie epizodem, tematem, który dominował w jego twórczości tylko kilka lat.
Oczywiście rację mają ci, którzy jednym tchem wymieniają go obok Pasoliniego, Fereriego i Bertolucciego w gronie twórców rewolucji seksualnej w kinie lat 70. W najlepszych filmach Borowczyka seks był problemem wywołującym pytania egzystencjalne o naturę człowieka (Freudowski konflikt kultura kontra natura), a nie epatowaniem golizną w celu zwabienia widzów do kin (choć zdarzały mu się i takie, jak np. „Emanuelle”).
On sam nie czuł się komunardem seksu. „Robiliśmy filmy. Rewolucja dokonała się potem. Należy zawsze, bez przerwy, zadawać ciosy szerzącej się głupocie” – powiedział w jednym z wywiadów. Zarzuty o pornografię odpierał z właściwym sobie humorem. Oponentom proponował ocenzurowanie Disneyowskiej baśni o Królewnie Śnieżce. „Stowarzyszenie brodatych pedofilów w umizgach o względy małej dziewczynki, zasługuje na wyklęcie przez Ojca Świętego” – ripostował.
Aura skandalisty przysłoniła inne oblicze Waleriana Borowczyka. Reżyser ma na koncie zrealizowane wraz z Janem Lenicą genialne, wycinankowo-rysunkowe filmy krótkometrażowe "Był sobie raz" i "Dom", i "Szkoła" z końca lat 50. ( oba tytuły można zobaczyć w CSW).
To były kamienie milowe kina animowanego. Tandem polskich artystów zapoczątkował rewolucję, która podniosła animację do rangi sztuki. Borowczyk i Lenica udowodnili, że ten pogardzany gatunek może służyć nie tylko do wyrafinowanych zabaw plastycznych, ale także podejmować problematykę zarezerwowaną wcześniej dla filmu aktorskiego, zaskakiwać metaforą, humorem, grozą i bogactwem skojarzeń.
Dziś mało kto o tym w Polsce pamięta. Lepiej dorobek Borowczyka rozpoznawany jest za granicą. Do inspiracji dziełami polskiego reżysera przyznają się takie tuzy ekranu, jak Jan Svankmajer, Terry Gilliam, Peter Greenaway czy bracia Quay.
Na wystawie prezentowany jest jeszcze jeden źle obecny w rodzimej kulturze fragment dorobku Borowczyka - jego obrazy, grafiki, fotografie, które stawiają go w rzędzie współtwórców polskiej szkoły plakatu oraz rekwizyty z planu filmowego.
Niezwykle interesująco zapowiada się towarzyszące wystawie sympozjum, w którym wezmą udział m.in. żona zmarłego w 2006 roku artysty Ligia Branice oraz krytycy, badacze i aktorzy z jego filmów. Być może dzięki panelom i ekspozycji w CSW zaczniemy odbierać twórczość autora adaptacji Wedekindowskiej "Lulu" tak, jak Francuzi. Nad Sekwaną mówi się, że Walerian Borowczyk jest wybitnym twórcą filmów animowanych i krótkometrażowych, natomiast kino erotyczne kręcił "Boro". Ale zarówno pierwszy, jak i drugi zapisali się w historii kina.