Cienka, skromna, czarna okładka wygląda nietypowo. "Nie obawia się pan, że będzie zbyt ponura i odrzucająca?" - pytał w wywiadzie dziennikarz "Guardiana", kiedy "Everyman" miał się ukazać się w Stanach. "Nie dbam o to. Ma wyglądać jak nagrobek" - odpowiedział Roth.

Reklama

Po raz pierwszy od dawna zgodził się zamieścić na okładce swoje zdjęcie. Wygląda przy swoich ponad 70 latach bardzo dobrze. "Chciałem uprzedzić telefony od przyjaciół: nie wiedzieliśmy, że jesteś aż tak chory"…

Roth ma za sobą wieloletnie hospitalizacje, depresje, uzależnienie od środków przeciwbólowych (opisuje coś podobnego w "Lekcji anatomii"), ale ostatnio czuje się ponoć nieźle. Właśnie pisanie staje się jego prywatną walką ze starością i lękiem: "Żyję, bo piszę" - pewnie tak mógłby o sobie powiedzieć. A pisze coraz szybciej i szybciej.

Po "Everymanie" zdążyła się już ukazać następna książka "Exit Ghost". Poza tym pływa, ćwiczy, nie je mięsa, żyje w dyscyplinie niemal klasztornej, choć z wszelką religią jest absolutnie na bakier. Opisuje starość, rozpad ciała i nie zostawia nadziei na dodatkowy wymiar. Jednak zamiast sarkazmu czy starczej awersji do świata znajdziemy w jego książkach wściekły żywioł skierowany przeciwko śmierci. Jest nim samo pragnienie, pożądanie, które nie mija wraz ze starością. "Pojawiają się siła i związany z kobiecym ciałem patos, którego nie znałem nigdy wcześniej" - mówił Roth. Za ten stały wątek bywa też Roth krytykowany.

Przekonałam się o tym niedawno. Rozmowy ludzi zajmujących się książkami z różnych krajów zazwyczaj schodzą na Rotha. O kim rozmawiać, jeśli nie o najbardziej cenionym w Europie pisarzu amerykańskim. Tak też zdarzyło się w Berlinie na spotkaniu w Domu Literatury. "Ile można pisać o tym samym niedorosłym chłopcu? A teraz niedojrzały starzec dziwi się, że umiera. To niepoważne. I nic ciekawego nie mówi o kobietach" - atakowała go ukraińska pisarka. Jednak w "Everymanie" Roth schodzi do poziomu lęków, które dzielą pospołu i kobiety, i mężczyźni. Choć opisuje umierające ciało mężczyzny, to dotyka tego, co jest wspólne. W innej książce, "Umierające zwierzę", wyłożył swoją dewizę: seks jest jedynym dostępnym człowiekowi sposobem zemsty na śmierci. A kiedy seksu już nie ma? Co wtedy? Takim stanem zajmuje się właśnie w "Everymanie".

Wszystko zaczyna się, dość paradoksalnie, od pogrzebu bohatera (w rzeczywistości Roth zaczął myśleć o tej książce na pogrzebie przyjaciela Saula Bellowa). Nigdzie nie pada jego imię. To Everyman, każdy, postać jak z XV wiecznego moralitetu. Ten ktoś przypomina innych bohaterów Rotha, począwszy od Portnoya przez Sabata, przez tych wszystkich starszych profesorów latających za studentkami. Może tylko nieco bardziej odpychający: przegapił wszystkie szanse w życiu, najważniejszą kobietę puścił kantem z modelką, synów właściwie nie znał, kochającego brata odsunął od siebie, bo mu zazdrościł końskiego zdrowia.

Słowem: okropny typ. Jedyne, co mu się udało, to córka. I dzieciństwo. Im jest starszy, tym więcej myśli o swoich, o ojcu jubilerze, którego sklep nazywał się Jubiler dla Każdego. Poza tym jego życie, człowieka reklamy, nie było takie, jakby chciał. Na starość poświęca się malowaniu, ale szybko traci pasję. Sztuka na emeryturze nie daje żadnego pocieszenia. Nie ma szans wobec codziennego bólu. Zresztą oprócz motta z Keatsa nie znajdziemy w tej książce żadnych odniesień do sztuki czy literatury o śmierci i umieraniu. Grabarze są grabarzami, a nie figurami szekspirowskimi. Nie, Roth schodzi tutaj do samego mięsa życia. "Starość to nie jest walka - starość to masakra".

Reklama

"Everyman" jest najbardziej dotkliwą książką Rotha. Nie warto jej porównywać z najlepszymi powieściami, choćby z trylogią z lat 90.: "Amerykańską sielanką", "Wyszłam za komunistę" czy "Ludzką skazą". Tam Roth budował szerokie panoramy XX wiecznej Ameryki. "Everyman" jest ekstraktem. Roth tym razem nie portretuje żydowskiej Ameryki, choć jego bohater pochodzi jak autor z New Jersey. Roth ma w zwyczaju opisywać miejsca, gdzie sam się wychował. Ostatnio wracał do nich w niezbyt udanym, choć bogatym obyczajowo "Spisku przeciw Ameryce".

Dzieciństwo spędził wśród czarnych i imigrantów: Irlandczyków, Polaków, Włochów i Żydów, którzy byli żywym wcieleniem amerykańskiego mitu. Wrastali w tę ziemię i pięli się po drabinie społecznej. W "Amerykańskiej sielance" pokazuje taką właśnie rodzinę, której mityczne szczęście okazuje się iluzją. Wysiłkowi rodziców zaprzeczają ich własne dzieci, które nienawidzą tego kraju. Sam Roth jednak wielokrotnie przywoływał młodzieńczą siłę, którą czerpał z poczucia nieskończonych możliwości, które daje Ameryka.

To poczucie znali zwłaszcza pisarze pochodzenia żydowskiego, bowiem drugie pokolenie żydowskie było wolne od więzów z dawną ojczyzną i Kościołem (który przytłaczał Włochów czy Irlandczyków), było też wolne od ciężaru amerykańskich przodków i nie miało silnej potrzeby identyfikacji. Było wolne w myśleniu i krytykowaniu, wolne od mód intelektualnych. Już swoim debiutem, powieścią "Goodbye Columbus", Roth naraził się ortodoksyjnej społeczności żydowskiej, a kolejnymi książkami zapracował na etykietki mizogina, erotomana i reakcjonisty. Zaowocowało to jedynie jego stałą niechęcią do krytycznych etykietek i prasowych wywiadów.

Roth nawet z historii szpitalnych, których przecież, jeśli nie musimy, nie chcemy słuchać, potrafi zrobić mocną opowieść. W dodatku nawet ta najbardziej śmiertelna jego książka ma w sobie dawkę witalności, tej, jak sam pisze, wrzaskliwej żywotności, która jest jedyną religią wielu z jego bohaterów. Życie jest wszystkim, co im się zdarza. Mają tego świadomość.

Everyman nie godzi się ze śmiercią ani nie jest na nią przygotowany. Kiedy już nie zostaje sam, kiedy nawet seks już jest rzeczywistością utraconą, czerpie energię ze wspomnień. Do ostatniej chwili ma absurdalne poczucie niezniszczalności, przecież nic nie może zagrozić temu chłopcu, którym jest nadal wewnątrz. I w tym tkwi jego siła, a nawet heroizm. Przy czym to heroizm naprawdę każdego - dzielnej kobiety, którą poznaje na zajęciach malarskich, i tak nieudanego bohatera jak on sam. Bo wszyscy walczą po stronie przegranych. Jednak Everyman nie jest tak całkiem samotny wobec śmierci: na cmentarzu myśli o swoich rodzicach, o kościach przodków. "Nie mógł stamtąd odejść. Owładnęła nim niepohamowana czułość. I pragnienie, aby wszyscy żyli wiecznie. I żeby wszystko zaczęło się od nowa". Najprostsza i najbardziej prawdziwa konstatacja, nieprawdaż?

Philip Roth, "Everyman", przeł. Jolanta Kozak, Czytelnik, Warszawa 2008