Jest pupilkiem Eltona Johna i przyjacielem Antony’ego Hegarty’ego. Jego muzyczne fascynacje rozciągają się od operowych arii Verdiego do ponurych ballad Leonarda Cohena, na scenie potrafi występować solo z gitarę lub przy pianinie, jak i przewodzić swingującemu big-bandowi, mimo to jego twórczość cały czas budzi skrajne emocje. Jedyni nazywają go „jednym z najwybitniejszych songwriterów i najwspanialszych głosów naszych czasów”, a drudzy nie kryją podirytowania jego falsetem, oraz zażenowania banalnymi tekstami i przejaskrawionym wizerunkiem. Prawda jak zwykle leży po środku, a Wainwright póki co, tylko korzysta na tym całym hałasie wokół własnej osoby.

Reklama

Jak pokazują ostatnie lata, amerykańska pop-kultura coraz bardziej potrzebuje heroicznych bohaterów, którzy mogą wylegitymować dramatycznymi doświadczeniami, a jednocześnie są w stanie nagrywać popowe lekkie piosenki i sprzedawać miliony płyt. Dokładnie tak przez ostatnie lata radzi sobie w świecie show-biznesu Wainwright. W wywiadach bez skrępowania wspomina o tym, jak ciężko przeżył rozstanie rodziców, i jak został w młodości zgwałcony. A kiedy już odniósł pierwsze sukcesy zupełnie stoczył się na dno, ostro imprezując przez kilka miesięcy w nowojorskich klubach, i śpiąc z kim popadnie. "Pamiętam, jak w pewnym momencie uświadomiłem sobie: jestem gejem, artystą, narkomanem, co mogę dalej ze sobą robić" - wspomina Wainwright. "Wtedy postanowiłem zadzwonić do Eltona Johna po radę, a on wysłał mnie na odwyk" - dodaje. Z taką biografią spokojnie mógłby teraz konkurować na rynku o pozycję obok Amy Winehouse.

Dziwi więc to, że przy promocji polskiego koncertu, Rufus Wainwright stawiany jest obok Antony’ego Hegarty’ego. To prawda, że wspólnie zaśpiewali w „What Can I Do?” na genialnym albumie „I Am a Bird Now”, wywodzą się z kultury queer, oraz kochają piosenki Leonarda Cohena. Jednak o ile Antony ma niezwykły głos, wyrafinowany gust, a w jego tekstach czuć jego wewnętrzny dramat, o tyle Wainwright jest jedynie rozhisteryzowanym bubkiem, rozkochanym w sobie, który momentami traci poczucie żenady. I nie chodzi nawet o teatralne zachowanie na scenie, odgrywanie scenek z ukrzyżowaniem Chrystusa, przebieranie się w kolorowe kreacje, czy malowanie ust i zakładanie czerwonych szpilek, ponieważ to mniej lub bardziej mieści się w przerysowanej estetyce camp. Jednak oglądając jego stylizację na okładkach płyty, czy sprzedawanie fanom swojego popiersia jako gadżet, więcej w tym narcyzmu niż dystansu artysty do siebie. Widać to również podczas jego solowych występów, które są zwyczajnie nudne, a sam artysta tylko wije się przed mikrofonem z przejętą miną i wydaje mu się, że może być następcą tragicznie zmarłego Jeffa Buckleya.

Również gdyby przyjrzeć się bliżej jego dorobkowi muzycznemu, trudno dostrzec ten geniusz Wainwrighta. Jego albumy są w większości co najwyżej poprawne, a godne zapamiętania są pojedyncze utwory, szczególnie z pierwszych dwóch wydawnictw, m.in „Foolish Love”, „One Man Guy”, „Cigarettes And Chocolate Milk”. Za to nie da się zaprzeczyć temu, że możliwości wokalne ma ogromne. Potrafił odnaleźć się w klasycznym popowym stylu Burta Bacharacha na albumie „At This Time” czy w swingującym repertuarze Judy Garland podczas odtworzenia jej legendarnego koncertu w Carnegie Hall sprzed 45 lat. Oczywiście artysta ubrany w elegancki frak i białą koszulę miał również okazje powdzięczyć się do publiczności, i przekonać do siebie tę z bardziej konserwatywnym gustem. Podobnie wykonując na żywo Cohena poruszające „Hallelujah” czy „Everybody Knows” na ścieżce do dokumentu o artyście „I’m Your Man”, dokładnie wie, komu jeszcze może się przypodobać. Zresztą o sile jego głosu, ale też prostych ambicjach świadczy pojawianie się jego wygładzonych piosenek na ścieżkach dźwiękowych od filmu „Shrek” i oczywiście „Brokeback Mountain”.

Również jego ostatni studyjny album „Release the Stars”, na którym o aranżacje zadbał sam Neil Tennant (Pet Shop Boys) świadczy o tym, że obecnie jego cel jest jasno wytyczony. Miałkie single „Going to a Town”, w którym narzeka na to, że nie może znieść życia w Stanach, czy „Rules and Regulations” co prawda zapewniły mu największą sprzedaż w Stanach i w Wielkiej Brytanii. Jednak wydaje się, że poza tandetnym prowokowaniem w „Between My Legs” na razie stracił pomysł na oryginalność, a sama muzyka zeszła na drugi plan. O wiele lepiej wygląda za to jako barwna gwiazda muzyki pop w kampanii reklamowej perfum Antidote przygotowanej przez Viktor & Rolf czy podczas trasy „True Colors Tour”, na której z innymi gwiazdami domagał się praw dla homoseksualistów i krytykował politykę rządu USA.

Nie ma jednak wątpliwości, że Rufus Wainwright nie tylko ma ogromny talent, ale również świetnie odnalazł się w kontekście współczesnej kultury. Na razie Wainwright korzysta ze swojej gwiazdorskiej pozycji i po albumie „Rufus Does Judy at Carnegie Hall” rozpoczął pracę nad operą „Prima Donna” na zamówienie Metropolitan Opera. Znając losy podobnych przedsięwzięć, można niestety spodziewać się kolejnego profesjonalnie przygotowanego tryumfu kiczu, który poruszy amerykańską publiczność. Zresztą niezależnie od tego, co się o nim pisze i mówi, o jego prawdziwej wartości przekonamy się podczas jutrzejszego recitalu w Warszawie.