Choć Woody Allen kokietował na konferencji prasowej, że zrobił film w Barcelonie tylko dlatego, że go tam zaproszono, dano pieniądze i sądził, że to może być dobre miejsce na wakacje dla niego i jego rodziny, to hiszpańskie słońce ewidentnie ożywiło przytępiony ostatnio humor reżysera. "Vicky Cristina Barcelona" to pełna wdzięku komedia o perypetiach dwóch Amerykanek - twardo stąpającej po ziemi Vicky (Rebecca Hall), która w domu zostawiła ułożone życie i narzeczonego, i pretensjonalnej Cristiny (Scarlett Johansson), mówiącej o sobie, że "poszukuje sposobu, by wyrazić przepełniające ją emocje". Obie podczas dwumiesięcznych wakacji w Hiszpanii wplątują się w romans z malarzem Juanem Antoniem (Javier Bardem), wcieleniem amerykańskich marzeń o latynoskim kochanku.

Reklama

Wkrótce do skomplikowanej relacji dwóch kobiet i jednego mężczyzny dołącza była żona Juana Antonia Maria Elena (Penelope Cruz). Wbrew tytułowi, który eksponuje postaci Johansson i Hall, to do hiszpańskiej pary należy cały show. Ich przepychanki, kłótnie i pełne pasji histeryczne wybuchy pięknej Penelope to jedne z najlepszych scen w historii filmów Allena. Połączenie sympatii i ironicznego dystansu, z jakim nowojorczyk filmuje Barcelonę (z zestawem obowiązkowych dzieł Gaudiego), błyskotliwe dialogi i lekką ręką nakreślone napięcie erotyczne gwarantuje półtorej godziny czystej przyjemności w kinie. A dla miłosnej sceny trójkąta Johansson - Cruz - Bardem warto było czekać kilka lat na dobry film mistrza.

Relacji damsko-męskiej, tyle że zupełnie na poważnie, przyjrzał się też Jerzy Skolimowski, którego "Cztery noce z Anną" otworzyły powstałą w 1968 r. sekcję Directors’ Fortnight. Witany z honorami Skolimowski, którego portret widnieje na oficjalnym plakacie sekcji, powiedział podczas premiery: - Mam wiadomość dla swoich przyjaciół: wróciłem! Mam też wiadomość dla swoich wrogów: wróciłem! Wrócił po 16 latach do fabuły w dobrym stylu. Jego film to mroczna opowieść o fascynacji (niekoniecznie erotycznej) mężczyzny nieosiągalną dla niego kobietą.

Rozgrywający się w odpychającej scenerii hotelu robotniczego gdzieś na głębokiej polskiej prowincji film na zmianę wzrusza (piękna scena, kiedy podczas pierwszej z czterech tytułowych nocy bohater zajmuje się przyszywaniem guzików do ubrania śpiącej kobiety) i niepokoi (świetna muzyka Michała Lorenca i rwany montaż). Obsadzonemu w głównej roli Arturowi Sterance udało się stworzyć niejednoznaczną postać, której trochę współczujemy, a trochę się jej boimy. Świetnie dobrana jest też Kinga Preis (Anna) - nie klasyczna piękność, która wabi oczywistym seksapilem, ale połączenie niemal archetypicznego, matczynego ciepła z kobietą z krwi i kości. "Cztery noce z Anną", mimo trochę banalnego zakończenia, są filmem bardzo dobrym, a na pewno jedną z lepszych polskich produkcji ostatnich lat.

Początek festiwalu wypadł więc bardzo interesująco. Cannes pokazało, że różni się bardzo od pozostałych światowych festiwali brnących ostatnio w łatwą politykę i zaangażowanie. Postawiło na odważne kino o człowieku, a nie na agitki o złym George’u Bushu. Zgrabnie wyważyło proporcje między rozrywką a poważnymi filmami. Oby tak dalej.