Jeszcze trzy lata temu gdyński Heineken Opener miał praktycznie monopol na muzyczne gwiazdy światowego formatu. Dziś podobnych imprez jest kilka, nie wspominając o pojedynczych występach w ramach tras koncertowych. W ciągu pierwszego półrocza przeżyliśmy najazd artystów z pierwszej ligi: The Police, Santana, PJ Harvey, Bob Dylan, Metallica - żeby wymienić tylko tych najbardziej znanych. A darmowy występ Sinead O’ Connor pod Pałacem Kultury? Niedawno występ artystki wzbudziłby sensację, tymczasem irlandzka wokalistka już 26 lipca ponownie wystąpi w Polsce - tym razem w ramach gdyńskiego festiwalu Globaltica. O koncertowym popycie niech świadczy to, że Sala Kongresowa jest wynajęta przez agencje koncertowe na prawie dwa najbliższe lata w ciemno i wielu artystów dopasowuje się do wolnego terminu. Co spowodowało, że Polska stała się koncertowym eldorado?

Reklama

W ciągu ostatnich kilku lat światowe tuzy zdały sobie sprawę, że Polska to chłonny rynek, na którym można sporo zarobić, i to gdy sprzedaż płyt systematycznie maleje. Znaleźliśmy się na stałej mapie organizatorów europejskich koncertów gwiazd, które dodatkowo nabrały do nas zaufania. Zawdzięczamy to pojawieniu się na naszym rynku potentatów koncertowych, np. Live Nation. Wytworzył się odpowiedni klimat dla inicjatyw festiwalowych, a jednocześnie większa liczba artystów wymusiła konkurencję i spadek cen biletów.

Dziś agencje koncertowe walczą nie tylko o gwiazdy, ale o to, żeby koncert stał się alternatywą dla kina czy teatru. "Polakom się polepszyło - kupili sobie pralki i telewizory i w końcu mają wolny grosz na kulturę, czyli towar, który tradycyjnie znajdował się na końcu listy wydatków" - tlumaczy Łukasz Walter z agencji Live Nation. "Ten rok jest wyjątkowo udany. Mamy tendencję zwyżkową, obecnie ustalamy, na jakim poziomie zapotrzebowanie koncertowe się zatrzyma" - dodaje.

"W końcu skończył się trend darmowych imprez organizowanych przez urzędy miast, których największymi gwiazdami były odkurzone sławy sprzed pół wieku" - wtóruje mu Monika Klonowska z konkurencyjnej agencji Good Music.

Istnieje jeszcze jeden powód, że Polska jest na koncerty atrakcyjnym rejonem. Część przebrzmiałych artystów przyjeżdża do nas, bo tylko tutaj wciąż może czuć się wielkimi gwiazdami. Wystarczy wspomnieć niedawny występ Seala albo regularne wizyty Garou.

Jednak do prawdziwej rewolucji doszło nie w sferze ekonomicznej, lecz mentalnej. Koncert przestał być dobrym luksusowym, na które można pozwolić sobie raz lub dwa w życiu. Wielu młodych Polaków zasmakowało anglosaskiej kultury na emigracji, gdzie przekonali się, że wypad na koncert może być odpowiednikiem naszego tradycyjnego niedzielnego spaceru po parku. Zachodnie festiwale są elementem spajającym całe rodziny - szczególnie podczas wakacji, kiedy pełnią funkcję podobną do wciąż popularnych u nas pielgrzymek. Tyle że angielscy rodzice zabierają dzieci na festiwal Glastonbury, gdzie w cieniu muzyki nikną międzypokoleniowe bariery. Na takiej imprezie liczy się przede wszystkim klimat, możliwość wytaplania się w błocie i uczestniczenia w kultowym wydarzeniu.

Olbrzymią rolę w naszej muzycznej edukacji odgrywa internet - pokolenie dzisiejszych nastolatków jest na bieżąco z najnowszymi trendami za sprawą mniej lub bardziej legalnie ściąganej muzyki i takich serwisów jak MySpace. To dlatego niszowe festiwale jak płocki Audioriver czy mysłowicki Off Festival cieszą się coraz większą popularnością, mimo że dyrektor tego ostatniego festiwalu Artur Rojek ściąga zespoły, których nazwy widzowi opolskiego festiwalu nic nie powiedzą. Młodzi Polacy doceniają, że w końcu przestano ich traktować jak durną masę śledzącą wyłącznie dokonania Maryli Rodowicz i zespołu Ich Troje. Festiwale są w modzie, bo dostarczają dreszczyku, który melomanom odebrał właśnie internet. Muzyka stała się towarem, który ludziom spowszedniał. A atmosfery koncertu nie można ściągnąć z sieci.

Reklama

To dopiero początek, bo za sprawą kolejnej nowości - sektora tzw. family entertainment, czyli imprez z pogranicza koncertu i przedstawienia, rośnie nam pokolenie nałogowych koncertowiczów. Mowa o takich wydarzeniach, jak występ japońskich bębniarzy Yamato czy irlandzkich tancerzy Gaelforce Dance - to propozycje dla całych rodzin - bez ograniczeń wiekowych. Wyż demograficzny zrobił swoje - family entertainment to dziś jedna z najszybciej rozwijających się działek koncertowych. Nic dziwnego, że jak głosi nieoficjalna plotka, koncern Disneya ma plany zainwestowania sporych pieniędzy w Polsce w duże przedsięwzięcie związane z rodzinną rozrywką. Za kilka lat dzieci z wyżu demograficznego, które dziś chodzą na disneyowskie przedstawienia, zaczną same wybierać się na koncerty i znowu będziemy mieli do czynienia z imprezowym boomem.

Są gwiazdy, dopisuje publiczność, czy można więc powiedzieć, że Polska osiągnęła już europejski poziom koncertowania? "Dzisiaj takie duże imprezy jak Opener nie odbiegają od średniej europejskiej. Oczywiście kiedy rok temu graliśmy na Glastonbury, różnice były wyraźne - przede wszystkim wszystko było większe - więcej gwiazd, scen, ale nie zapominajmy, że na Wyspach to tradycja licząca kilkadziesiąt lat, a muzyka odgrywa tam o wiele ważniejszą rolę niż u nas" - tłumaczy Muniek Staszczyk.

To prawda - o masowe imprezy nie musimy się martwić. Brakuje za to autorskich festiwali, takich jak wspomniany Off Festival. Wciąż większość festiwali sprowadza się głównie do olbrzymich akcji marketingowych dużych koncernów próbujących reklamować swoją markę. Imprezy odkrywające dla nas nowych wykonawców będą więc w cenie. Problemem są też zupełnie prozaiczne kwestie organizacyjne. "Połowa imprez nie odbywa się z braku sal koncertowych z prawdziwego zdarzenia. W samej Warszawie mamy tylko pięć sal, a większe imprezy wchodzą w grę tylko w obiektach sportowych" - żali się Monika Klonowska.

Jedno jest pewne - jeśli ominie was koncert jakieś wielkiej gwiazdy, nie rozpaczajcie - na pewno wróci do nas jeszcze nieraz i zażąda mniej za bilet.