Malwina Wapińska: W pańskiej najnowszej powieści "Senność" pojawia się postać Roberta, pisarza, który odczuwa niemoc twórczą. Wielu recenzentów zobaczyło w nim alter ego samego autora.
Wojciech Kuczok: Robert nie jest mną bardziej niż inni bohaterowie. Ale jego postać jest dalekim echem pewnego projektu, który na szczęście szybko zarzuciłem. Przez jakiś czas planowałem napisać powieść o niemożności pisania. Dziś wiem, że byłoby to literackie samobójstwo. Na taki rodzaj autotematyzmu można sobie pozwolić tylko w szczytowej formie, a ja wtedy akurat miałem okres intensywnych wątpliwości pisarskich. Zostało mi jednak parę ciekawych smaczków, które postanowiłem wpleść do "Senności". Mam na myśli przede wszystkim passus o konieczności złożenia złej książki w ofierze za to, że osiągnęło się sukces pierwszą książką.
Odniosłam wrażenie, że chciał pan jednak przemycić trochę informacji o sobie. Wytłumaczyć się z tego, co działo się z panem przez ostatnie lata.
Jedyny autobiografizm, który się pojawia w "Senności", dotyczy mojego zniechęcenia polskim piekiełkiem i podwórkowym poziomem dziennikarstwa kulturalnego, a także sposobem traktowania autorów, którym przytrafiło się uznanie.
A jak się ich traktuje?
Krytycy stworzyli fakt medialny, w który zdają się wierzyć sami autorzy: podobno najtrudniejsze jest drugie dzieło. Zastanawiała się pani dlaczego? Bo autor po debiutanckim sukcesie nie może już po prostu pisać, musi udowodnić, że jest pisarzem; reżyser nie może reżyserować, musi dowieść, że pierwszy film udał mu się nieprzypadkowo. Syndrom drugiego dzieła jest wypadkową zatęchłych i zawistnych oczekiwań krytyków, którzy zamiast wspierać autora, zaczynają go egzaminować. Czy aby na pewno zasłużył na uznanie? W czym jest lepszy od nas? Krytyk to byt schizofreniczny: jego świętem jest obecność przy narodzinach talentu, jego codziennością jest smęcenie o tym, że talent się nie potwierdził.
A jednak pański bohater nie umie wytłumaczyć sobie wszystkiego schizofrenią krytyków. Cierpi z powodu niemożności napisania dobrej książki.
W przeciwieństwie do mnie Robert pozwala innym sobą sterować. Bardzo się boi, że nie przetrwa tego niesmaku. Można by go nazwać antygrafomanem - ma obsesję niepisania. Woli nie napisać kolejnej książki, niż wystawić się na kanonadę pismaków z opiniotwórczych gazet. Przeczuwa, że recenzje - koniecznie złe recenzje z jego koniecznie złej książki - są już gotowe od lat - pismaki muszą tylko dodać tytuł i streszczenie. Ale nawet on nie może czuć się bezpiecznie, bo przecież także milczenie autora można zmanipulować i otrąbić publicznie, że się skończył.
Pan napisał kolejną powieść. Czy to znaczy, że "Senność" jest świadomą kapitulacją wobec przymusu złożenia w ofierze złej powieści, o którym pan wspomniał?
O, nie. "Senność" jest pomachaniem z pociągu jadącego w zupełnie przeciwnym kierunku tym wszystkim krytykom, którzy czekali na peronie, na stacji o nazwie "arcydzieło", na peronach z napisami "awangarda", "historiozofia", tudzież "sprawy poważne i jeszcze poważniejsze". Tam byliby gotowi powitać mnie kwiatami. A ja mam ochotę uprawiać inną literaturę, niech będzie, że pociągową, taką, którą się dobrze pisze i świetnie czyta. Dla mnie literaturą jest język. "Senność" jest scenariuszem filmu przepisanym na poemat prozą. Nie jest powieścią, być może powieści pisać nie umiem, nie zakładam sobie, że proza musi przybierać kształt powieści.
Justyna Sobolewska w recenzji opublikowanej w "Dzienniku" postawiła tezę, że ta powieść jest w gruncie rzeczy książką o mękach związanych z niemożnością kreowania historii...
To byłaby interesująca interpretacja, gdyby pani Sobolewska nie przyprawiła jej mnóstwem złośliwości. Przypomnę, że w pierwszej kolejności napisałem scenariusz filmu, zatem raczej pretekst niż tekst. Scenariusz to wypadkowa pewnych kompromisów, dyskusji, rozmów między kilkoma umysłami. Ostateczna wersja, którą podpisuję jako autor, jest więc wynikiem kilkunastu debat między mną, Magdą Piekorz, Krzysztofem Zanussim i kilkoma innymi współpracownikami. Każdy chciał opowiedzieć te historie na swój sposób - "Senność" jest więc w pewnym sensie zapisem tego przeciągania liny, tej twórczej szarpaniny, a co za tym idzie, niemożności jednogłośnej opowieści.
Ale skąd ten upór, by stworzyć coś z pogranicza filmu i literatury?
A skąd w pani ten upór, by dowieść, że "Senność" była niedobrym pomysłem? Droga pani, ja lubię wymyślać sobie ćwiczenia warsztatowe - literacka adaptacja scenariusza filmowego to eksperyment, o którym w polskiej literaturze nie słyszałem. Wiemy, że się robi filmy z książek, ja chciałem to odwrócić.
Dlaczego zdecydował się pan na tak bliską i długotrwałą współpracę z Magdaleną Piekorz?
Magda Piekorz gwarantuje mi od początku do końca kontrolę nad tekstem: bardzo szanuje mnie jako pisarza, pozostaje wierna literze oryginału, czasem nawet przesadnie. Ale dzięki temu wiem, że za to co dobre i złe w scenariuszu odpowiadam osobiście, nie muszę się bać, że reżyser sobie z niego wyciągnie to, co mu pasuje lub dopisze swoje pomysły.
Więc to są filmy pańskie czy Magdaleny Piekorz?
To są filmy Magdaleny Piekorz. Ale jest to też wynik spotkania dwóch osobowości - moich mroków i jej światła, bo ona już tak ma, że lubi rozświetlać. Moja "Senność" jest o cierpieniu, jakiego przysparza ludziom twórczym uwikłanie w związki miłosne i relacje rodzinne. Magda chciała opowiedzieć o dobrej miłości, która jest dla bohaterów ostatecznym zbawieniem. To zderzenie dało bardzo ciekawy efekt.
Kiedy napisał pan "Gnój" wszyscy odczytali go jako książkę o patologii w tradycyjnym modelu polskiej rodziny. Czy słusznie?
Nie miałem wpływu na ten odbiór. Dla mnie to była powieść głęboko psychologiczna. A że zostało to wprzęgnięte w potrzeby chwili, że akurat gorąco dyskutowano w mediach o kryzysie i przemocy w rodzinie, to nie miałem siły, żeby się temu oprzeć. Być może wszystkie splendory spłynęły na "Gnój" dlatego, że autor nie stawiał oporu i nie bronił się przed takim odczytaniem tej książki. Może oczekiwania publiczności były wypadkową tego odbioru "Gnoju". To nie była powieść zaangażowana, raczej angażująca, w znaczeniu dotkliwości, sugestywności opisu krzywd głównego bohatera.
Zdecydowałby się pan na napisanie powieści tak sugestywnej, że ludzie znów zaczęliby pytać pana o to, czy był pan bity w dzieciństwie i jakie miał pan relacje z ojcem?
Ależ ja z równą pieczołowitością od lat piszę o rozmaitych intymnościach moich postaci. Na przykład sceny łóżkowe w "Senności" skalą sugestywności nie odbiegają od scen z pejczem w "Gnoju". Czemu więc autobiograficzne tropy węszy się w biciu, a nie w pieprzeniu? Czy chodzi tylko o to przedszkolne utożsamienie autora z narratorem pierwszoosobowym?
Nie tylko. W "Senności" narrator jest trzecioosobowy. A jednak w jakimś sensie pozwolił pan na to, by i tu utożsamiano pana z bohaterem, dziękując na koniec książki ludziom, którzy wydobyli pana z "Senności"...
Podziękowałem tym, którzy pomogli mi się zdyscyplinować do pracy. Miałem czas smakowania życia i nie dbałem o twórczość. Ktoś musiał mi przypomnieć, jaki uprawiam zawód: pisanie.
A trzeba koniecznie napisać książkę?
Nie trzeba. Przyszła potrzeba, to napisałem. W dwa i pół miesiąca. Na strzępach "Pleśni", która nigdy nie powstanie, bo byłaby tą właśnie książką koniecznie złą. Nie twierdzę, że "Senność" jest dziełem mojego życia, bo szczęśliwie mam już gotową połowę nowej powieści, a pisarz już tak ma, że kocha tylko najmłodsze potomstwo. Ale nikt mi nie wmówi, że to, co świetnie napisane może być niedobrą literaturą. A "Senność" pisało mi się świetnie.