Sezon rozpoczął kosztowny "Faust" Gounoda w reżyserii Roberta Wilsona, epigona-rutyniarza własnej awangardy. Dla odmiany "Anna Karenina" Rodiona Szczedrina, której premiera miała miejsce w zeszłą środę, okazała się apoteozą rosyjskiej tradycji baletowej. Tyle że zinterpretowanej z iście hollywoodzką "wnikliwością".
W warstwie dźwiękowej mieliśmy do czynienia z chwytliwą mozaiką błahych tańców stylizowanych i wyrafinowanej muzyki ilustracyjnej (pierwotnie napisanej do ekranizacji powieści Tołstoja z 1967 roku) osadzonej w tradycji rosyjskiego romantyzmu rzadziej nawiązującej do nowatorskiej przed stu laty harmoniki oraz kolorystki Skriabinowskiej. Szczedrin wykazał się wyczuciem dramaturgii baletowej oraz całkowitym deficytem kompozytorskiej oryginalności. W przypadku utworu scenicznego nie musi to być wcale wada. Ale miałkiego wydźwięku całości dopełniła choreografia dyrektora Baletu Bolshoi Alexeja Ratmanskiego - tradycyjna, doskonała warsztatowo i sugestywna emocjonalnie, lecz pozbawiona głębszych psychologicznych czy symbolicznych aspiracji. Wtórowała jej scenografia Mikaela Melbye’ego. Dopieszczona pod względem historycznym i zmieniająca się kalejdoskopowo (projekcje video) potęgowała atmosferę wielkiego kostiumowego widowiska, które przypadkowo trafiło na scenę baletową zamiast na ekran. Warszawska publiczność uraczona została stereotypową tragedią małżeńskiego trójkąta odartą z wielowymiarowości dzieła Tołstoja. To gratka dla miłośników baletu traktowanego wyłącznie rozrywkowo i strata czasu dla poszukujących w teatrze muzycznym aktualnej i oryginalnej sztuki.
"Anna Karenina" to po "Fauście" kolejny spadek po wcześniejszej dyrekcji Opery Narodowej. Wyjątkowo wygodny: nowe władze mogą odciąć się od artystycznego programu poprzedników i zdyskontować medialny zgiełk, na który oba spektakle były nastawione. Na balet warto było wybrać się z dwóch powodów: by posłuchać operowej orkiestry bardzo dobrze brzmiącej pod batutą dyrygenta Rosjanina Evgeny’ego Volynsky’ego, a także by podziwiać reanimowany zespół baletowy oraz napełnionych nową energią warszawskich solistów. Na prawdziwe zmartwychwstanie trzeba będzie jeszcze poczekać, zwłaszcza że z mętnych zapowiedzi dyrekcji Opery Narodowej nie wyłoniła się na razie przekonująca wizja przyszłości teatru.