Dwa lata temu producent filmowy Bernd Eichinger zadzwonił do dziennikarza i redaktora Stefana Austa. "Chcę sfilmować twoją książkę <Kompleks Baader Meinhof>" - rzucił Eichinger. "Dobra, tylko moje nazwisko musi być na plakacie równie duże, jak twoje" - odpowiedział Aust. Obaj panowie szybko ustalili, jaki jest ich cel: w 30 lat po tym, jak przez Niemcy Zachodnie przetoczyła się bezprecedensowa fala lewicowego terroru, opowiedzą o tamtych dramatycznych wydarzeniach raz jeszcze. Zarobią kupę forsy i przy okazji raz na zawsze rozprawią się z do dziś fascynującym Niemców mitem Frakcji Czerwonej Armii (RAF). Film "Kompleks Baader Meinhof" trafił do niemieckich kin przed miesiącem. I oczywiście stał się tematem ogólnonarodowej dyskusji.
Rozpoczynając w 2007 r. pracę nad "Kompleksem...", Bernd Eichinger był u szczytu sławy. Producent liczył właśnie zyski z kasowych ekranizacji "Pachnidła" na motywach powieści Patricka Sueskinda i "Cząstek elementarnych" wg Michela Houellebecqa. - Eichinger ma od lat prosty patent na robienie w kinie pieniędzy: inwestuje krocie, a wyciąga jeszcze więcej. Kupuje prawa do literackich bestsellerów i robi z nich blockbustery. Arsenał jego pomysłów jest imponujący. Nie boi się brać na warsztat ani gier komputerowych ("Resident Evil"), ani mało zdawałoby się apetycznej niemieckiej historii ("Upadek") - mówi nam Thomas Elsaesser, niemiecki filmoznawca, który od początku śledzi karierę "króla niemieckich producentów" i stawia go w jednym szeregu z geniuszami show-biznesu pokroju Teda Turnera, Ruperta Murdocha czy Silvio Berlusconiego.
Renesans lewicowego terroru
Planując nową superprodukcję poświęconą RAF, Eichinger nie mógł nie trafić do Stefana Austa, wtedy redaktora naczelnego tygodnika "Der Spiegel", największego (milion egzemplarzy!) magazynu społeczno-politycznego w Europie. "Naczelny <Spiegela> to z urzędu jedna z najważniejszych osób w tym kraju: jak równy z równym rozmawia z kanclerzami i decyduje, o czym będzie się w Niemczech dyskutowało. Jeśli zdecyduje, że RAF jest tematem, to tak właśnie będzie" - tłumaczy medioznawca z berlińskiej Szkoły Dziennikarstwa Clemens Schoell. Aust połknął haczyk. Jesienią ubiegłego roku "Spiegel" opublikował sążnistą serię przypominającą w najdrobniejszych szczegółach historię RAF i sprawił, że Niemcy znowu zaczęli rozpamiętywać wydarzenia sprzed 30 lat.
Taki renesans zainteresowania zjawiskiem lewicowego terroru był zresztą w osobistym interesie naczelnego "Spiegela". 62-letni Aust jest bowiem za Odrą uważany za największego speca od RAF-u. Swą pracę nad bestsellerową monografią niemieckiego terroryzmu rozpoczął na długo nim zasiadł za sterami wielkiego tygodnika. Powodem była bliska znajomość z... Ulrike Meinhof. W latach 60. młody Aust uczył się od przyszłej terrorystki dziennikarskiego rzemiosła. Pracowali razem w kultowym magazynie "Konkret", który najlepiej wyrażał atmosferę rodzącej się wśród zachodnioniemieckiej młodzieży lewicowej rewolty. "Jasne, że <Konkret> był radykalnie lewicowy. Wszyscy uważaliśmy wtedy, że robimy coś ważnego i dobrego" - wspominał po latach w rozmowie z "Die Zeit".
Aust obserwował z bliska, jak w 1967 r. temperatura politycznych sporów osiągała temperaturę wrzenia. W czerwcu podczas demonstracji przeciwko wizycie szacha Iranu w Berlinie z rąk policji zginął student Benno Ohnesorg. Gdy zdjęcia zwłok chłopaka obiegły Niemcy, młodzież nie miała zamiaru słuchać tłumaczeń o nieszczęśliwym wypadku. "Naziści, mordują niepokornych tak samo jak kiedyś czynił to Hitler" - taki zarzut przez wiele tygodni nie schodził z ust demonstrujących. Aust widział, jak jego mentorka Ulrike Meinhof coraz bardziej się radykalizuje, wchodząc w komitywę z parą frankfurckich wywrotowców Andreasem Baaderem i Gudrun Ensslin. I choć po zejściu przez całą trójkę do podziemia Aust stracił Meinhof z oczu, wciąż utrzymywał kontakty z jej kręgiem. Sam przyznał niedawno, że ukrywał przez pewien czas współlokatora terrorystki Petera Homanna, który był poszukiwany przez policję listem gończym. To Homann powiedział Austowi, że Ulrike Meinhof zamierza oddać swoje dzieci (bliźniaczki Bettinę i Reginę) do obozu dla sierot w Jordanii. "Musiałem coś zrobić, nie mogłem brać na swoje sumienie grzechu zaniechania. Pożyczyłem od znajomych pieniądze i pojechałem na Sycylię, gdzie w jakimś hipisowskim obozie przebywały dziewczynki. Znały mnie, bo często byłem gościem w domu ich rodziców. Wręczyłem hipisom resztkę pieniędzy, która mi została, i odwiozłem je do ich ojca Klausa Roehla, który od pewnego czasu był z Ulrike w separacji" - wspomina w rozmowie z "Zeitem" Aust. Te osobiste doświadczenia zadecydowały o zawodowej przyszłości przyszłego naczelnego "Spiegela". Kilka następnych lat poświęcił na przeoranie sterty materiałów dotyczących dalszych losów grupy Baader Meinhof. Owocem była wydana w 1985 r. książka "Kompleks Baader Meinhof", która doczekała się kilku wydań i ponad pół miliona sprzedanych egzemplarzy.
Ocena czynów, nie motywów
Prace nad książką ostatecznie wyleczyły Austa z lewicowych sympatii. - Gdy w 1994 r. został naczelnym "Spiegela", dał się poznać jako zatwardziały konserwatysta, który na każdym kroku krytykuje symbole lewicy: związki zawodowe, państwo socjalne i radykalną ekologię. Stworzył w Niemczech modę na prawicowość - mówi Schoell. Antylewicowa wolta Austa jest typowa dla dużej części całego pokolenia byłych rebeliantów 1968 r. - U wielu zadziałał mechanizm szybkiego zmieszczanienia. Żona, dzieci - i sam nie wiesz, kiedy stawiasz krzyżyk przy CDU, których wcześniej wyzywałeś od faszystów - tłumaczy politolog z Bremy Lothar Probst. Symbolicznym momentem, w którym zrodził się nowy niemiecki konserwatyzm, było odcięcie się przez "Spiegela" od lewicowego rządu kierowanego przez przedstawicieli pokolenia '68, Gerharda Schroedera i Joschkę Fischera, i zdecydowane postawienie na kandydatkę chadeków Angelę Merkel.
Nic dziwnego, że kiedy duet Aust - Eichinger zabrał się do robienia filmu o RAF, postawił na rozliczenie z sentymentem otaczającym lewicowy terroryzm. Dotychczas filmowcy traktowali grupę Baader Meinhof jako sympatyczną grupkę ruchu oporu, a nie organizację terrorystyczną. Nakręcona w 1975 r. "Utracona cześć Katarzyny Blum" Volkera Schloendorffa na podstawie prozy Heinricha Boella to klasyka obrony Bogu ducha winnych jednostek przed antyterrorystyczną histerią i państwem stanu wyjątkowego. "Czas ołowiu" Margarethy von Trotta (1981) jest dramatem psychologicznym skupiającym się na znalezieniu półcieni i motywacji, jakie mogły kierować terrorystami. Z kolei "Baader" Christophera Rotha z 2002 r. wynosił RAF-owców na piedestał popkultury, co zaowocowało wykorzystaniem ich wizerunków przez świat miejskiej mody w ramach akcji tzw. Gangu Prada Meinhof.
Na tym tle "Kompleks..." jest wyjątkiem. Nie bawi się w żadne próby psychologizowania, skupiając uwagę na możliwie najbardziej wiernej rekonstrukcji historycznych wydarzeń. "Ludzi nie ocenia się na podstawie ich motywów, ale czynów. A ci ludzie robili okropne rzeczy i trzeba było pokazać, jak to było naprawdę" - podsumował producent Eichinger. A biorąc pod uwagę, jak potężna jest pozycja obu autorów, to nowe odczytanie historii RAF ma olbrzymie szanse zmienić sposób myślenia Niemców o lewicowych bojówkarzach wymachujących karabinami Heckler & Koch.