Na mecie wyścigu oprócz 25 tys. funtów i medialnej sławy czekała jednak również czarka goryczy: oskarżenie, że został zwycięzcą najnudniejszego Turnera w historii.

W sztuce nie ma Nagrody Nobla, nie ma odpowiednika Pulitzera czy choćby Oscara. Być może współczesna sztuka ma zbyt wiele twarzy i definicji, by dało się wykreować nagrodę niepozostawiającą wątpliwości: oto jest wyróżnienie za artystyczne mistrzostwo świata. Blisko takiego statusu udało się dotrzeć brytyjskiej Turner Prize. Wyspiarze okazują się jednak malkontentami: Turner Prize stała się w tym roku przedmiotem krytyki i narzekań. To niby nic nowego: wyróżnienie zawsze prowokowało polemiki i skrajne sądy. Zmienił się jednak przedmiot krytyki: dawniej pomstowano, że sztuka nominowana do Turner Prize jest zbyt drastyczna. W tym roku jest gorzej, bo mówi się, że Turner jest stał się nudny.

Reklama

Kij w mrowisko

Powiedzmy sobie szczerze: sztuka współczesna obędzie się bez publiczności. Art wolrd ma skłonności do solipsyzmu graniczącego z autyzmem, jest światkiem w wysokim stopniu samowystarczalnym. Istnieją jednak przestrzenie, w których pływający na co dzień we własnym sosie ludzie sztuki spotykają się z tzw. szerokimi kręgami społeczeństwa. Taką przestrzenią jest Turner Prize - konkurs, dzięki któremu współczesna sztuka staje się na krótko przedmiotem zainteresowania tabloidów, karykaturzystów, bukmacherów i ministrów.

Turner Prize ufundowała w 1984 r. Tate Gallery. Kandydaci do nagrody muszą być przed pięćdziesiątką, powinni być artystami brytyjskimi lub działać w Wielkiej Brytanii. W praktyce jurorzy mają ogromne pole manewru, bo w Zjednoczonym Królestwie działają artyści z całego świata. Wśród czwórki tegorocznych nominatów jest urodzona w Bangladeszu Runa Islam i Goshka Macuga, która pochodzi z Polski i skończyła ASP w Warszawie, Cathy Wilkins z Irlandii Północnej i Mark Leckey urodzony w okolicach Liverpoolu (ale nominację otrzymał za wystawę zrealizowaną we francuskim Dijon). W optyce Turner Prize granice sztuki brytyjskiej wytyczane są tak szeroko, że prawie ich nie ma.

Turner Prize przyznawana jest za osiągnięcia (wystawy, prace) z 12 miesięcy poprzedzających nominację - formalnie nie wchodzi w grę wyróżnienie za całokształt. Kandydatów może proponować każdy Brytyjczyk - stosowne formularze drukowane są w prasie artystycznej, ale też w dziennikach. Panuje pogląd, że opinie widzów to głos wołającego na puszczy. Tak naprawdę listę 4 - 5 artystów, którzy ubiegają się o nagrodę, selekcjonuje kilkuosobowe jury, co roku w innym składzie. Są to krytycy, brytyjscy i międzynarodowi kuratorzy (w 1994 r. w jury znalazła się kuratorka z warszawskiego Centrum Sztuki Współczesnej Milada Slizińska) oraz przedstawiciel i dyrektor Tate. Prace nominowanych pokazywane są na wystawie w Tate Britain. Jurorzy wybierają zwycięzcę, który na oczach telewidzów odbiera 25 tys. funtów nagrody.

Na patrona nagrody Tate nieprzypadkowo wybrano ekscentrycznego Williama Turnera. Turner Prize została pomyślana jako nagroda odważna, promująca artystów śmiałych, kontrowersyjnych. Miał to być swego rodzaju kij wsadzany co rok w artystyczne mrowisko. I tak się stało. W latach 90. Turner Prize zmieniła się w popularny spektakl. Pomogli w tym Młodzi Brytyjscy Artyści (YBA), którzy w ubiegłej dekadzie zdominowali Turnera. Ich operująca szokową strategią sztuka była wymarzonym tematem dla tabloidów. Damien Hirst pokazujący przeciętą na pół krowę w formalinie, Chris Ofili malujący obrazy słoniowymi ekskrementami czy Tracey Emin przedstawiająca zawalone zużytymi kondomami rozgrzebane łóżko, na którym wcześniej uprawiała seks - to byli bohaterowie dnia, nawet jeżeli popularne media obsadzały ich w rolach czarnych charakterów, a najczęstszy zarzut pod adresem nagrody dotyczył tego, że nominowana do niej sztuka nie jest sztuką. Dosadnie ujął to Kim Howells, minister kultury w rządzie Tony'ego Blaira: "Jeżeli to są najlepsze rzeczy, które potrafią stworzyć brytyjscy artyści, to brytyjska sztuka jest zgubiona. Oglądamy tu zimne, mechaniczne, konceptualne gówno". Za ten odważny sąd otrzymał pisemne gratulacje od księcia Karola, który winszował Howellsowi "odświeżającego zdrowego rozsądku".

Reklama

Wystawy nominowanych wywołują demonstracje protestacyjne. Prym wiodą tu sztukiści, międzynarodowy ruch artystycznych konserwatystów, którzy domagają się zmiany nazwy nagrody na "Wyróżnienie im. Marcela Duchampa - za nihilizm i niszczenie sztuki". Inna dysydencka organizacja - K-Foundadtion - ufundowała Anti-Turner Prize, nagrodę przeznaczoną dla "najgorszego brytyjskiego artysty roku". Na liście nominowanych znajdują się oczywiście ci sami artyści, którzy kandydują do prawdziwego wyróżnienia. Co ciekawe, K Foundation proponuje "najgorszemu artyście" prawie dwa razy tyle co Tate - 40 tys. funtów. Sumka jest znaczna, ale jak dotąd laureaci nie bardzo chcą ją odbierać.

Ekspozycja w piwnicy

Turner Prize to wielkie show, ale są symptomy gaśnięcia jego blasku. Edycja 2008 nie miała dobrej prasy. Krytyka zaczęła się już od nominacji. Wśród tegorocznych kandydatów do nagrody nie było medialnej gwiazdy na miarę Damiena Hirsta czy choćby Martina Creeda, który w 2001 r. doprowadził pół Wielkiej Brytanii od pasji, odbierając nagrodę za instalację polegającą na włączaniu i wyłączaniu świateł w galerii. Komentując nominacje, krytyk i bloger David Lee zauważył, że w każdym pokoleniu zdarza się tylko kilku naprawdę wartych uwagi artystów i wszyscy przewinęli się już przez Turnera. Tegoroczny wybór nazwał "skrobaniem z dna beczki". Samą wystawę nominowanych porównano w prasie do "popołudnia spędzonego w poczekalni odlotów na Heathrow". "The Telegraph" streścił cały show jako "technicznie kompetentny, bezkrwisty i zupełnie pusty".

Nie da się ukryć: żaden z nominowanych artystów nie jest Damienem Hirstem. Goshka Macuga łączy role kolekcjonerki, kuratorki i artystki, często wplata w swoje realizacje prace innych twórców i - jak informuje Tate - "zajmuje się konwencjami organizacji historycznych archiwów i tworzenia wystaw" - co dla przeciętnego odbiorcy nie brzmi raczej jak zapowiedź dobrej zabawy. Na wystawie nominatów Macuga przedstawiła oparte na archiwaliach instalacje-opowieści o dwóch parach historycznych artystycznych kochanków; jej bohaterami są Mies van der Rohe i Lilly Reich oraz Paul Nash i Eileen Agar. Cathy Wilkes przedstawiała pracę "I Give You All My Money" - instalację ze sklepowych manekinów, domowych sprzętów, brudnych naczyń, supermarketowej infrastruktury i wielu innych przedmiotów składających się na skomplikowane intelektualne puzzle. Runa Islam jest autorką pełnych formalnej dyscypliny, oszczędnych filmów takich jak "Pierwszy dzień wiosny", w którym artystka płaci rikszarzom z Bangladeszu, aby zamiast jeździć, siedzieli i gapili się w kamerę. Refleksją nad medium kina interesuje się także Mark Leckey. Artysta laureat jest profesorem w Frankfurt Staedelschule i nic dziwnego, że w centrum jego wystawy znalazł się zapis wygłoszonego na temat filmu wykładu.

Feministki cierpko zauważyły, że choć kobiety stanowiły w tym roku trzy czwarte składu nominowanych, i tak wygrał mężczyzna. Trzeba jednak przyznać, że Leckey stosunkowo najlepiej nadaje się na gwiazdę Turner Prize w starym stylu - uchodzi za dandysa, ekstrawagancko się ubiera, ma charyzmę. Mimo to i tak dostało mu się od mediów. "Nie spodziewałem się, że moja sztuka będzie nazywana nudną i przeintelektualizowaną" - złościł się Leckey. "Krytycy są ograniczeni, oczekują towaru, który wygląda jak sztuka. Może mój towar nie wygląda jak sztuka?"

Z drugiej strony artysta przyznaje, że nie jest zainteresowany demokratyzacją swojej sztuki. Nagroda interesuje go raczej jako klucz do otwierania rozmaitych drzwi, do tej pory zamkniętych. Leckey marzy na przykład o własnym serialu w telewizji, show w stylu variete, tyle że o sztuce i z udziałem jago zespołu muzycznego. W programie miałyby znaleźć się piosenki, skecze i krótkie inscenizacje. Leckey zachwala go jako dobrą, lekką rozrywkę.

Na razie jednak na Turner Prize 2008 "lekkiej, dobrej rozrywki" nie ma. Jest sztuka, bardzo konceptualna, analityczna, niełatwa w odbiorze i interpretacji. W ciągu dwóch miesięcy obejrzało ją aż 60 tys. osób, ale uwagi publiczności nie uszedł fakt, że wystawę Turner Prize przeniesiono do piwnic Tate Britain - co może być interpretowane jako kolejny sygnał zmierzchu potęgi nagrody.