Oskarża o spiskowanie przeciw władzy, anarchizm, patronowanie terrorystom, rewolucjonistom, hipisom. Cichym, intensywnym głosem recytuje: "Poszukiwany: Jezus Chrystus, oskarżony: o mącenie ludziom w głowach, skłonności anarchistyczne, spisek przeciw władzom państwowym". Z włosami do ramion, w dżinsach i koszuli w kwiaty. Bez kulis, bez efektów scenicznych, bez kostiumu, Kinski wchodzi w rolę krytyka kapitalistycznego systemu, nauczającego tłum widzów przy pomocy zakotwiczonej w konkretnej rzeczywistości początku lat 70. parafrazy ewangelicznego kazania. Nie mówi o faryzeuszach, ale o księżach, piętnuje polityków, co chwila wraca do wojny w Wietnamie. Gdy mówi o pogardzie dla pieniędzy, z sali odzywają się okrzyki przypominające, że na filmach zarobił miliony, a za bilet na spektakl wziął 10 marek. Charyzmatyczny występ Kinskiego ma w sobie magię alchemicznej przemiany. Kinski mówi jak prorok, wydaje się, że utożsamia się z rolą do końca, że przekaz jest jego własnym przesłaniem. Ale, gdy jeden z widzów wchodzi na scenę, znów staje się aktorem. Odpycha intruza, a ochroniarze wyrzucają go siłą. Kinski coraz bardziej wychodzi z roli, wyzywa widzów, schodzi ze sceny, po czym wraca i kontynuuje. Coraz wyraźniej kieruje swój apokryficzny biblijny przekaz przeciwko publiczności, a publiczność odpowiada agresją. Wymyśla Kinskiemu od dupków i faszystów. Atmosfera aż iskrzy od napięcia. Nie do końca wiadomo, czy te wtargnięcia, przerwy, przepychanki są autentyczne, czy też może zostały wyreżyserowane i wplecione w całość na zasadzie brechtowskiego efektu obcości.
Pełen esej Wojtka Kałużyńskiego w piątkowym dodatku kulturalnym DZIENNIKA