"Slumdog. Milioner z ulicy" (aka "Slumdog Millionaire")
USA 2008; Reżyseria: Danny Boyle; Obsada: Dev Patel, Freida Pinto, Madhur Mittal, Irfan Khan, Ankur Vikal; Dystrybucja: Monolith Plus; Czas: 120 min; Premiera: 27 lutego

p

Danny Boyle proponuje w początkowych napisach coś w rodzaju quizu. Przedstawia bohatera Jamala Malika – biednego, niewykształconego chłopaka z bombajskich slumsów, który staje przed ostatnim, finałowym pytaniem w hinduskiej edycji „Milionerów”. Boyle pyta, jak to zrobił i daje jak Hubert Urbański cztery warianty odpowiedzi: A. oszukiwał; B. miał szczęście; C. jest geniuszem D. tak zostało zapisane. Odpowiedzią jest cały film, w charakterze koła ratunkowego wykorzystujący, a zarazem dekonstruujący, klasyczny schemat fabularny: od pucybuta (w tym wypadku herbaciarza) do milionera. Boyle jednocześnie schemat ten przywołuje w wersji wręcz kanonicznej, a jednocześnie go unieważnia, przenosząc opowieść z płaszczyzny realistycznej w baśniową.

Reklama

Oto, prosto z telewizyjnego studia, Jamal trafia na posterunek policji, gdzie bierze się za niego gorliwy sierżant. Nie szczędzi wysiłków – leje na odlew, topi w kiblu, pieści prądem – byle tylko poznać metodę, przy pomocy której chłopak oszukiwał. Ani jemu, ani przejmującemu śledztwo komisarzowi w głowie się nie mieści, że biedak bez wykształcenia mógł znać odpowiedzi na pytania. Ten jednak twierdzi, że znał i chętnie powie skąd. W ten sposób Boyle zaczyna prowadzić symultaniczną grę w trzech planach czasowych. Epizody z życia Jamala mają wyjaśnić tajemnicę jego sukcesu, równolegle zaś toczy się retrospekcja teleturniejowej rozgrywki i przesłuchanie na policyjnym posterunku.

Boyle trójgłowego narracyjnego smoka potrafił złapać za rogi jak rzadko kto. Zmienia perspektywy, przeskakuje w czasie i przestrzeni z maestrią prestidigitatora świadomego efektu, jaki chce osiągnąć. Przy tym wszystkim porusza się po terenie obcej kultury pewnie i bez potknięć, jakie zdarzają się czasem tym, którzy porywają się na sprzedawanie oczywistych prawd o kulturowej specyfice i mentalnym pejzażu tego, co obce i nieznane. Boyle nie ma takich ambicji. Budując filmowy wizerunek Indii, ostentacyjnie odwołuje się do stereotypów: biedy, slumsów, religijnego fanatyzmu, przemocy.

Ale są w tym filmie i inne Indie: powstający z nędzy tygrys gospodarczy („tu jest nowe centrum świata” – mówi wierzący w potęgę pieniądza brat Jamala), turystyczna atrakcja. Wszystko jak z kolorowych pocztówek, bedekerów powielających obrazy utrwalone w powszechnej świadomości. Także te znane widzom kina z Bollywood. Boyle bowiem świadomie splata konwencję realistycznego dramatu społecznego z hollywoodzkim melodramatem i quasi-bollywoodzką baśnią. Zręcznie łączy konwencje, estetyki, narracje, popkulturowe mitologie w całość. Naturalizm zderza z kiczem, umowność z dosłownością. I jakoś nic się tu z niczym nie gryzie, nie razi naiwnością ani nadmiarem dobrych chęci, a klisze wymykają się sprowadzeniu do funkcji popkulturowych wytrychów.

Owszem, chwyty Boyle’a bywają często klasyczne i w klasyczny sposób celebrowane, ale pozbawione gładkości nabierają zaskakującej świeżości, łączącej energię i chropawość kina niezależnego z czarownym urokiem cokolwiek niedzisiejszego kina z myszką. Być może rewolucji w kinie Boyle swoim filmem nie zrobił, być może i nie powiedział nic naprawdę nowego i istotnego, ale jego film jest za to perfekcyjny warsztatowo, a przy tym ma zwyczajnie bożą iskrę niewymuszonego optymizmu. I ta iskra podpala lont, który potrafi spowodować niekontrolowany wybuch nawet u najbardziej sceptycznie nastawionego do podobnych formalnych żonglerek widza.