Co zostaje po pisarzu? To pytanie jest pozornie idiotyczne, bo niby przecież zostają jego książki, w zależności od urobku – od jednej po całą półkę, albo i regał. Ale w epoce tabloidów owa kwestia wcale nie wydaje się tak oczywista. Tak, po prawdziwie nieznanym pisarzu zostają tylko zmurszałe rękopisy w szufladach i numery katalogowe narodowych bibliotek. Kiedy zatem pisarz z nieznanego robi się znany? Wtedy, rzecz jasna, gdy bywa zapamiętany z całkiem nieliterackich powodów, gdy staje się bohaterem zestawu wytartych komunałów krążących od ust do ust i od artykułu do artykułu w obiegu zamkniętym tak skutecznie, że każdy ćwierćinteligent, nie przeczytawszy nawet strony z twórczości autora, może wygłosić na jego temat jakąś cierpką anegdotę. Co gorsza, często mamy przy okazji do czynienia z prawdą. Nie wierzycie? Sprawdźmy to.
Magia zbiorowej pamięci
Mickiewicz: carski konfident, maniak religijny, chyba jednak wielki poeta. Hemingway: prawdziwy mężczyzna, trochę kabotyn – samotnie łowił tuńczyki w oceanie i strzelił sobie w łeb, żeby nie być świadkiem własnej starości. Borges: przede wszystkim był ślepy. Szekspir: zakamuflowany homoseksualista i nawet nie wiadomo, czy istniał naprawdę. Iwaszkiewicz: wprawdzie istniał, ale też homoseksualista. Herbert: nie dał się komunistom, a potem zwariował. Rimbaud: gość po prostu przestał pisać w wieku, w którym inni dopiero zaczynają. Jelinek: nienawidzi mężczyzn i Austriaków. Rushdie: to ten, którego chcą zabić islamiści. Wyspiański: narkoman i alkoholik, ale ładnie malował. Dick: schizofrenik, żarł prochy wagonami i zobaczył Boga. Witkacy: kompletny świr, zabił się, zamiast wziąć karabin i ruszyć na front w obronie ojczyzny. Kundera: pretensjonalny kolaborant, który obraził się na Czechów i zaczął pisać po francusku…Tę listę naprawdę dałoby się ciągnąć jeszcze długo.
Zasada jest więc prosta – znany pisarz istnieje w ludzkiej pamięci dzięki osobliwemu zestawowi wizytówek dla idiotów. Pisarz na dorobku musi dopiero na nie zapracować (rozpić się, zwariować, donieść na kogoś, zgwałcić szwagra, oślepnąć, spalić dzieło życia w domowym kominku). Nawet nagroda Szwedzkiej Akademii nie gwarantuje tego, że zostanie się zapamiętanym – czy wiecie, kim był Vicente Aleixandre? Już wyjaśniam: hiszpańskim poetą, który w 1977 roku został wyróżniony literackim Noblem za „wybijającą się twórczość poetycką odzwierciedlającą sytuację człowieka w kosmosie i we współczesnym społeczeństwie”. Fascynują mnie mechanizmy zbiorowej pamięci, dla których często to, co jest prawdziwą wartością literatury, nie ma najmniejszego znaczenia.
Gustave Flaubert u progu nowoczesności postawił diagnozę, że oto nadchodzą czasy nieposkromionej głupoty. Chyba się nie mylił. Jego genialny „Słownik komunałów” powinien być dzisiaj lekturą obowiązkową.
Biografia Maria Vargasa Llosy, jednego z najwybitniejszych prozaików współczesności, może służyć za dobry przykład sposobu, w jaki pisarska legenda przecieka przez sito naszej splendid ignorance. Jakie zaraźliwe memy na jego temat krążą w świecie przyziemnych idei? Ile mają wspólnego z rzeczywistością?
Jego debiutancką książkę palono w Peru na stosach
Owszem, palono. Powieść „Miasto i psy” (1962) wywołała wielki skandal w ojczyźnie pisarza, który przebywał wówczas na emigracji w Europie. Na dziedzińcu szkoły wojskowej im. Leoncia Prado spłonęło wiele egzemplarzy inkryminowanej książki, nie bez przyczyny zresztą: Llosa opisał na poły autobiograficznie dzieje własnej edukacji w owej placówce oświatowej bez skrupułów i owijania w bawełnę.
Nie można było celniej uderzyć.
„Miasto i psy” (nowe wydanie tej powieści przygotowuje właśnie Znak) relacjonuje historię prześladowania i zabójstwa wrażliwego chłopca, który trafił do piekła męskiego internatu. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie okoliczności: chodziło o szkołę kadetów, dumę peruwiańskiej armii, sportretowaną przez pisarza jako siedlisko sadyzmu, anarchii i biurokratycznej indolencji.
Inna sprawa, że to po prostu świetna, wielowymiarowa powieść – trudno uwierzyć, że napisał ją debiutant. To nie tylko brutalna proza o traumie życia w wojsku, ale też sugestywna krytyka południowoamerykańskiego machismo, kpina z armii, uważne spojrzenie na stosunki władzy i podziały etniczne w peruwiańskim społeczeństwie, rzecz o sponiewieranych synach nieudanych ojców, wreszcie – umiejętne przełamanie licznych tabu, które nakazywały milczeć o sprawach seksu oraz opartych na przemocy i dominacji relacjach męsko-damskich w głęboko katolickim kraju.
Llosa umieścił też w „Mieście i psach” sporo własnego życia, choć zgrabnie rozproszył je pomiędzy bohaterów. Urodzony w 1936 roku w Arequipie, dzieciństwo spędził bez ojca, który porzucił matkę przyszłego pisarza, gdy była jeszcze w ciąży. Małżonkowie zeszli się ponownie 10 lat później i wtedy dopiero młodziutki Mario dowiedział się, że jego ojciec żyje. Więcej, nie tylko żyje, ale też bije. Zauważywszy u syna inklinacje literackie, tatuś, by uchronić go przed grożącym mu homoseksualizmem (zaiste wiele mówiący związek przyczyny i skutku), wysłał go do szkoły im. Leoncia Prado, by chłopak wyszedł na ludzi. To znaczy: stał się mężczyzną. To znaczy: stał się wojskowym. „W ten sposób mój ojciec dał mi pierwszy wielki temat” – mówił Llosa o tym wydarzeniu. Szkoły zresztą nie ukończył, a w wieku 15 lat już zarabiał pisaniem jako nocny reporter lokalnej gazety. Ta praca znajdzie potem odzwierciedlenie w „Rozmowie w katedrze” (1969), najwybitniejszej chyba powieści Peruwiańczyka.
Ożenił się z własną ciotką i rzucił ją dla kuzynki
Naturalnie, że tak! Była to prawdziwa afera obyczajowa. W 1955 roku 19-letni Mario Vargas Llosa związał się węzłem małżeńskim ze swoją boliwijską ciotką Julią Urquidi, starszą o ponad dekadę (źródła różnią się w kwestii, czy była starsza o 10 lat, czy może o lat 13) . Następnie, w 1958 roku, małżonkowie wyjechali do Europy, by pozostać na emigracji w Madrycie i Paryżu przez następne 16 lat, z dala od dusznej atmosfery Peru, uczestnicząc za to skutecznie w europejskim boomie na literaturę latynoamerykańską i emocjonując się osiągnięciami kubańskiej rewolucji.
Llosa nie byłby sobą, gdyby nie ubrał fragmentu osobistej biografii w soczystą prozę – głośna powieść „Ciotka Julia i skryba” (1977) opowiada w nieco zawoalowany sposób dzieje burzliwego małżeństwa w konwencji melodramatu i mydlanej opery. Ośmioletni związek Maria i Julii zakończył się, gdy Llosa zapałał uczuciem do swojej młodej kuzynki (i zarazem siostrzenicy żony) Patricii, która przybyła do Paryża, by pod ich opieką pobierać tam edukację. Rzeczywiście, cała ta historia nosi znamiona scenariusza do telenoweli. I telenowela na ów temat, jako adaptacja powieści Llosy, powstała – w Kolumbii w latach 80.
Co ciekawe, ciotka postanowiła napisać swoją wersję wydarzeń. „Kiedy skończył się serial, ludzie zaczęli zamęczać mnie pytaniami” – relacjonowała pani Urquidi w wywiadzie. – Chcieli wiedzieć, czy to wszystko była prawda, czy nie. Zaczepiali mnie na ulicy i przychodzili do mojego biura. W 1988 roku ukazały się jej wspomnienia pod tytułem „Lo que Varguitas no dijo” („Czego nie powiedział Vargasek”).
A Patricia jest żoną pisarza do dziś.
Dał publicznie w mordę Gabrielowi Garcíi Márquezowi
Owszem, Mario Vargas Llosa dał w mordę Márquezowi – zrobił to 1976 roku w pewnym meksykańskim kinie. I było to jedno z najsłynniejszych literackich mordobić XX wieku: Michał Paweł Markowski uderzający w twarz Antoniego Liberę pozostaje w tym względzie dalekim epigonem.
Do dziś nie wiadomo, o co poszło dwóm wielkim pisarzom – obaj konsekwentnie od ponad 30 lat odmawiają komentarza na ten temat, ze sobą zresztą też nie rozmawiają. Tak czy inaczej owo zdarzenie jest piękną ilustracją mojej tezy o przewadze anegdoty nad analizą: miną wieki, pies z kulawą nogą nie będzie czytał twórczości obu Latynosów, ale na historii literatury nadal będzie kładła się cieniem ekscytująca tajemnica bójki peruwiańskiego eleganta z kolumbijskim wąsaczem.
Hipotezy są zasadniczo dwie. Pierwsza mówi o zatargu na tle politycznym – Gabriel García Márquez był i pozostał nieuleczalnym lewicowcem. Afekt pisarza do Fidela Castro jest zresztą częścią jego osobistej legendy, którą się tutaj zajmować nie będziemy. Llosa też, jak każdy chyba twórca z Ameryki Południowej, przeszedł długoletni okres fascynacji socjalizmem w ogóle, a Kubą w szczególności. Nie ma się co dziwić – wstrząsany wojskowymi zamachami stanu kontynent szukał jakiejś drogi ideologicznej i społecznej ucieczki ze świata spoconych generałów. Znalazł ją w utopii, która okazała się równie okrutna i nonsensowna. Ale Llosie się odmieniło – w 1971 roku zaczął publicznie krytykować Castro, w czym nie znalazł poparcia w środowisku literackim. Być może od tego momentu datuje się flirt pisarza z polityką, w której postanowił znaleźć ujście dla swoich ambicji.
Druga hipoteza stawia na konflikt na tle osobistym – Márquez rzekomo zanadto zbliżył się do małżonki Llosy, podczas gdy ten ostatni romansował z pewną szwedzką stewardesą. Za dobre rady skierowane do Patricii (coś w rodzaju: „Rzuć tego łajdaka, kiedy wróci ze Sztokholmu”) autor „Miłości w czasach zarazy” zarobił od autora „Wojny końca świata” fangę w nos.
Jeśli spojrzeć na całą sprawę szerzej, możemy oczywiście dywagować, czy kontekst nie jest w tym przypadku ciekawszy od samego wydarzenia, zwłaszcza że dobrych parę lat wcześniej Llosa napisał pochwalny esej na temat twórczości Márqueza. A jeśli poszło o ambicje? Kolumbijczyk wyrastał już wtedy na gwiazdę światowego formatu, Peruwiańczyk musiał jeszcze poczekać. O zawiedzioną, nieodwzajemnioną, wystarczająco męską przyjaźń? O starcie realizmu magicznego z realizmem politycznym? Nie wiemy i nie dowiemy się. Niemniej zimna wojna między pisarzami nieco stopniała – specjalne wydanie „Stu lat samotności” na 40-lecie pierwszej edycji otrzymało wstęp pióra Llosy będący fragmentem „Historii bogobójcy”, poświęconej przyjacielowi książki sprzed ponad trzech dekad. To już coś.
Chciał być prezydentem Peru, ale przegrał z Japończykiem
Święta prawda! I zapewne jeden z najlepszych dowodów na to, że dobrzy pisarze nie powinni się zanadto angażować w politykę. Co do złych pisarzy, sprawa nie jest już taka oczywista – w wyborach do Parlamentu Europejskiego, dla przykładu, wystartował z ramienia UPR Andrzej Pilipiuk, autor poczytny, płodny i kiepski jednocześnie. W przedwyborczych dyskusjach wypowiadał się z dojrzałością godną wieloletniego aparatczyka, więc może szkoda, że sromotnie poległ.
Jednak porażka Pilipiuka jest niczym wobec porażki Llosy w peruwiańskiej kampanii prezydenckiej 1990 roku. Autor „Pantaleona i wizytantek” był gwiazdorem i faworytem, obiecującym radykalne, liberalne reformy, a jednak przegrał na finiszu z Albertem Fujimorim, synem japońskich imigrantów, sprytnym populistą i przyszłym dyktatorem. Cała ta historia przypomina nieco starcie Tadeusza Mazowieckiego ze Stanem Tymińskim i – ogólniej – późniejszą sromotną klęskę działaczy Unii Wolności w konfrontacji z populizmem i własną pychą.
Po latach Llosa twierdzi, że było to przykre i pouczające doświadczenie. Dowiedział się wtedy jednoznacznie, że nie jest politykiem, a pisarzem. Ale peruwiański prozaik wciąż lubi błyszczeć w szczególny sposób – politycznie. Wystarczy krótki przegląd prasy z ostatnich miesięcy: Llosa chce debatować z Hugo Chavezem o przyszłości Ameryki Południowej, ale zamykają go na lotnisku. Llosa potępia działania rządu izraelskiego przeciwko Palestyńczykom. Llosa angażuje się w promocję produkcji papieru z surowców wtórnych. Llosa komentuje aresztowanie Fujimoriego, mówiąc, że aktywna w Peru partia córki dyktatora to „coś gorszego od raka i AIDS razem wziętych”. Pisarz? Polityk? A może jakaś dziwna latynoamerykańska hybryda?
Jest wiecznym kandydatem do literackiej Nagrody Nobla
To też prawda. Jeśli zebrać dziennikarskie giełdy z ostatniego piętnastolecia, Llosa jest w nich zawsze obecny niczym pilna uczennica, która nigdy nie opuszcza lekcji. Obok Philipa Rotha to chyba najsłynniejszy absztyfikant szwedzkich akademików, choć przecież – bądźmy sprawiedliwi – niewiele zależy tu od jego woli, a i żadnych deklaracji, że czeka na Nobla, przestępując z nogi na nogę, nie usłyszeliśmy. I znów powodów, dla których Llosa nie otrzymał tego wyróżnienia, jest niby wiele, ale wszystkie toną w rzadkim sosie żurnalistycznych spekulacji. Czy zdecydował o tym jego polityczny afekt do Margaret Thatcher, czy uroczy narcyzm peruwiańskiego pisarza, a może brak uznania dla jego kwiecistego stylu wśród ponurych Szwedów – nie wiadomo.
Llosa lubi używać życia i umie się z siebie śmiać – najlepiej świadczą o tym ironiczne „Szelmostwa niegrzecznej dziewczynki”, jego ostatnia powieść. Nie sądzę więc, żeby Nobel spędzał mu sen z powiek.
A sławny jest na pewno. To przecież prosta funkcja liczby anegdot, które znają nawet ci, którzy nie czytali żadnej jego książki. Co zaś do anegdot – gdy je rozwinąć, kryją w sobie mnóstwo inspiracji.