W pańskiej powieści uwagę przyciągają przede wszystkim nakreślone z dużą wrażliwością charaktery kobiece. Czy są one panu szczególnie bliskie?
Arno Geiger: Chyba tak jest, bo często bywam o to pytany. Mam wrażenie, że w przypadku kobiet jestem dużo bardziej swobodny. O wiele łatwiej mi je opisywać. Chyba rozumiem, co miał na myśli Flaubert, mówiąc: „Pani Bovary to ja”. Dla mnie pisanie jest trochę przebieraniem się, to o wiele ciekawsze niż ciągłe noszenie męskiego kostiumu. Pisarze mają trochę z dzieci, które podczas zabaw przebierają się w ubrania dorosłych. To zresztą dość subtelna sprawa, bo ma też wymiar moralny.

Reklama

Moralny?
Tak, ponieważ patrzenie na świat oczami innej osoby nadaje światu trójwymiarowość. Wczuwanie się w czyjąś rolę jest chyba najlepszym środkiem przeciwko fundamentalizmowi.

Pan pokazuje świat z punktu widzenia kilku pokoleń bohaterów. To także sposób na uniknięcie fundamentalizmu?
Przyglądanie się światu z perspektywy członków całej rodziny było dla mnie bardzo ciekawe. Wydawało się, że to jest oglądanie rzeczywistości z bardzo stabilnej podstawy. Ale wracając do kobiet, XX wiek ewidentnie należał do nich, również w Austrii. Wszystko to, co w ubiegłym stuleciu zrobili mężczyźni, okazało się porażką. Kobiety na pewno na tym zyskały. I na pewno większą sympatią w XX wieku darzę kobiety niż mężczyzn.



To dlatego ma pan dla nich w powieści więcej zrozumienia niż dla mężczyzn, którzy po wojnie pogrążają się w apatii lub okazują się życiowo nieporadni?
Mam dla mężczyzn zrozumienie, ale tak się składa, że kobiety w powieści lepiej kończą. Spotyka je lepszy los. Wydaje mi się, że oddałem jakąś sprawiedliwość mężczyznom, ale do nich trudniej odczuwać sympatię. Jest to związane z ich utratą władzy, a przez to potrzebą nowej tożsamości.

Mężczyźni w powieści są bardziej tajemniczy, skrywają różne mroczne sekrety. Opisuje pan historię Petera, który w młodości wstępuje do Hitlerjugend, a potem walczy na froncie. Kiedy jednak wojna się kończy, okazuje się człowiekiem słabym, nieradzącym sobie z najprostszymi codziennymi sytuacjami.
Jeśli mu się dobrze przyjrzeć, wychodzi na to, że urodził się mniej więcej w 1930 roku. Wychował się w okresie późnego międzywojnia, a ówczesny styl wychowawczy raczej nie pozwalał chłopcom na okazywanie emocji i uczuć. To jest piętno, z którym musiał żyć, tak jak cała jego generacja. Do tego dochodzi jeszcze doświadczenie utraty, przegranej, czegoś, co nie pozwala później w życiu ryzykować, podejmować nowych wyzwań. Ale widać też, że on należy do przejściowego pokolenia, że ma jakiś potencjał, którego nie może zrealizować w małżeństwie. Nie jest słaby, ale raczej zawstydzony, wycofany.



Reklama

Najmłodszy z bohaterów Philipp nie bardzo ma ochotę na zgłębianie nazistowskiej przeszłości swojego ojca. Pańska książka próbuje rozliczać się z nazizmem?
Rzeczywiście, Philipp nie ma ochoty zajmować się historią swojej rodziny. W jego przypadku jest to uwarunkowane emocjonalnie – nie chce się tym zajmować, ale nazizm oczywiście pojawia się w powieści, jest jednym z jej tematów. Jednak tym, co obciąża Philippa najbardziej, są przede wszystkim problemy, które miał w dzieciństwie, owe rany, których kiedyś doznał. One są dla niego dużo ważniejsze niż rozliczenie z historią. W jednej z wypowiedzi Philippa pojawia się pytanie: dlaczego ja mam interesować się nimi, skoro oni nie interesowali się mną? To zdanie okazuje się kluczowe.

A więc historia, którą pan opowiada, mogłaby się wydarzyć dowolnym europejskim kraju?
To właściwie książka o potwornościach II wojny światowej. O tym, jak daleko macki tej wojny sięgają. O Austrii jest to powieść o tyle, że traktuje o zapomnieniu, a zapomnienie było w XX wieku austriacką specjalnością. To, co działo się po II wojnie światowej, było podporządkowane strategii zapomnienia. Z reguły historie rodzinne są historiami wspomnieniowymi, a tutaj bywa raczej odwrotnie.



Chodzi o to, że wojna, niszcząc zastany porządek, zburzyła też fundamenty, na których spoczywała rodzina? I dlatego nawet młodzi ludzie, żyjący dziś w czasach pokoju i dobrobytu, nie mogą znaleźć swojego miejsca?
To trochę głębsza kwestia, dotycząca XX wieku i problemów z tożsamością. Dziadek Philippa miał jeszcze ojczyznę, Kościół i rolę społeczną, którą mógł odegrać. Później to wszystko się skomplikowało. Philipp siedzi na progu - ani na zewnątrz, ani w środku. Ma problemy z tożsamością w tym sensie, że musi podjąć decyzję, gdzie przynależy. Myślę, że to nie ma specjalnego związku z dobrobytem. Chodzi raczej o kwestię wielu modeli tożsamościowych, między którymi można wybierać. Wybierać albo pozostać pomiędzy i być bezczynnym.

W Polsce współczesną literaturę austriacką kojarzymy przede wszystkim z książkami Elfriede Jelinek czy Martina Pollacka. Ci pisarze piętnują wyparcie doświadczenia nazizmu ze zbiorowej świadomości Austriaków po wojnie, choć robią to w zupełnie inny sposób. Czy to ważny problem także dla młodszej generacji pisarzy austriackich?
Owszem. Z tym, że ów pierwszy okres radykalnego rozliczania się z historią w literaturze już się kończy. W tej chwili zaczęła się faza pisania o przeszłości bez gniewu. Moja książka jest już na tym kolejnym etapie, polegającym na opowiadaniu o historii bez kalania własnego gniazda, bez złości. Podobne podejście ma Martin Pollack, który na swoich bohaterów patrzy z perspektywy historycznej.



Wydaje mi się, że z Martinem Pollackiem łączy pana ukazywanie dwóch twarzy austriackiej rodziny. Jednej - na pokaz, obwieszczającej, że „u nas wszystko dobrze”, i drugiej - mrocznej, wypartej. Pisze pan, co możemy znaleźć również u Pollacka, jak niewiele młode pokolenia Austriaków wiedzą o przeszłości swoich rodzin.
Skojarzenie z Martinem Pollackiem jest jak najbardziej uzasadnione. Podobnie jak ja on też patrzy na historię w sposób bardziej zdystansowany. Nie traktowałbym jednak tej książki jako ściśle austriackiej. Powieść „U nas wszystko dobrze” dotyczy też bardziej uniwersalnych zagadnień egzystencjalnych. Bądź co bądź brak komunikacji w rodzinie jest dość powszechnym problemem. Inaczej nikomu nie chciałoby się tłumaczyć mojej książki na język chiński.