"Wyspa"
(oryg. "A sziget")
Sandor Marai
przeł. Feliks Netz
Wyd. Czytelnik 2009
Ocena: 5/6
Jeśli wierzyć pisarzom, mężczyzn w wieku średnim należy się obawiać. Nabokowowski Humbert Humbert czekał prawie do czterdziestki, zanim zdecydował się dać upust wstydliwie dotąd skrywanym żądzom. W podobnym wieku był profesor Kien z „Auto da fe” Canettiego, gdy pod wpływem nagłego impulsu postanowił zburzyć spokój dotychczasowego życia pośród książek i poślubić służącą, zmierzając tym samym ku nieuchronnej samozagładzie. Podobnie – pan Jose ze „Wszystkich imion” Saramago, uczciwy urzędnik, który pewnego dnia bez wyraźnego powodu zszedł na drogę przestępstwa...
Nie przypominam sobie, by kobiety doświadczały podobnego (literackiego) szaleństwa gdzieś pomiędzy 40. a 50. rokiem życia – śladem Shirley Valentine mogły co najwyżej rzucić wszystko w diabły i wyjechać do ciepłych krajów. Ów rodzaj niesubordynacji bardziej jednak dodaje otuchy, niż mrozi krew w żyłach. Tymczasem lektura pochodzącej z 1934 roku „Wyspy” Sandora Maraiego stanowi kolejny dowód na to, jak okrutnie – zwłaszcza w tradycji modernistycznej – „wiek męski” rymuje się niekiedy z „wiekiem klęski”.
Bohater powieści, Victor Henrik Askenasi, ma 48 lat. Powtarza to wielokrotnie, z naciskiem, jakby wiek w pewnym momencie stał się jedyną kategorią umożliwiającą jakąkolwiek autodefinicję. Askenasi jest też profesorem uniwersytetu, specjalistą od starożytnej greki, mężem z kilkunastoletnim stażem i ojcem, wszystko to jednak porzuca z dnia na dzień za sprawą spotkanej przypadkowo tancerki. Ot, kryzys wieku średniego – myślą początkowo przyjaciele i znajomi, choć determinacja, z jaką bohater brnie w nowy związek, stopniowo budzi coraz większe oburzenie. Nie w tym rzecz, że starzejący się Victor oddaje się miłostce – na to, pod pewnymi warunkami, znalazłoby się przyzwolenie.
Jednak jawny romans godzi w pewną niepisaną społeczną umowę, której złamanie grozi zburzeniem pewnego odwiecznego ładu. A przecież Askenasiemu nie chodzi w gruncie rzeczy o romans jako taki ani nawet o fizyczne spełnienie czy o kobietę, do której zapałał krótkotrwałą – jak sam zdaje sobie sprawę – namiętnością. Miłosne uniesienie jest dla niego tylko impulsem ku temu, by zdać sobie sprawę, że dotychczasowe życie było zaledwie grą pozorów i ślizganiem się po powierzchni. Victor, raz zboczywszy z obranej drogi, postanawia porzucić wszelkie kompromisy, raz na zawsze przebić się przez zasłonę słów, etykiet i konwenansów. Jego determinacja, by „dotknąć istoty rzeczy” wiedzie go do obłędu, całkowitej izolacji, a nawet zbrodni.
Nie pierwszy raz Sandor Marai poddaje człowieka wnikliwej wiwisekcji, wydobywając z niego to, co ciemne, brudne, zwierzęce, obce. Czyni to z równym mistrzostwem jak wtedy, gdy opisywał niebezpieczne rytuały gimnazjalistów z „Buntu”, lubieżną namiętność nauczyciela do uczennicy w „Pierwszej miłości” czy upadek bohaterki „Dziedzictwa Estery”. Mówiąc po freudowsku, Askenasi obiera drogę „Id”, pozwala dojść do głosu instynktom, które dla względnej równowagi zwykle trzymamy na wodzy. To musi go zgubić, ale przecież szaleństwo Viktora odzwierciedla pragnienia, które być może nie mają – choć na pierwszy rzut oka mogłoby się tak wydawać – zbyt wiele wspólnego ani z wiekiem, ani z płcią. To instynktownie odczuwane przez każdego pragnienie wyzwolenia się z niewoli ciała, wydrapania sedna człowieczeństwa z kłębowiska przedmiotów, ubrań, masek, pozorów. Tylko czy warto podejmować tę grę?