Gdybym od najwcześniejszych lat nie wiedział, że chcę zostać reżyserem filmowym, zrozumiałbym to po projekcji "Mechanicznej pomarańczy" na warszawskich Konfrontacjach w marcu 1973 roku. Każdy z filmowców ma jeden film, który zrobił na nim wyjatkowe wrażenie, olśnił go jak żaden przedtem ani potem. Dla mnie była to właśnie "Mechaniczna pomarańcza".

Reklama

Nazwisko Kubricka jako zapalony kinoman znałem wprawdzie już wcześniej, ale kojarzyłem go wówczas ze "Spartakusem" - jedynym, obok "2001: Odesei kosmicznej", dostępnym w PRL-owskiej dystrybucji i najbardziej nie-Kubrickowskim z jego filmów. „Mechaniczna pomarańcza” do tego stopnia mnie wówczas zaczarowała, że przez kilka tygodni chodziłem pod jej zniewalającym wrażeniem, nie myśląc o niczym innym. W rezultacie oblałem próbną maturę z historii. To był film, który o lata świetlne wyprzedzał wszystko, co do tej pory widziałem w kinie, a w tamtych czasach chodziłem do kina prawie codziennie.

Od tej pory zacząłem pilnie śledzić, co Stanley Kubrick zrobił wcześniej, i czytać o nim wszystko, co udało mi się ściągnąć z zagranicy dzięki przyjaciołom. Pamiętam, jak w 1980 roku na stypendium w Paryżu za ogromną w owym czasie sumę 180 franków - wtedy około 50 dolarów (za które mogłem kupić sobie np. dżinsy i kilkanaście płyt) - kupiłem klasyczny już dziś i przetłumaczony na całym świecie album Michela Cimenta "Kubrick". W ciągu kilku następnych lat udało mi się zobaczyć w warszawskim Iluzjonie "Ścieżki chwały" i "Pocałunek mordercy", a w jakimś zapyziałym francuskim kinie "Doktora Strangelove’a".

Kiedy w końcu obejrzałem "Barry’ego Lyndona" i "Lśnienie", wiedziałem na pewno, że Stanley Kubrick to geniusz na miarę Michała Anioła, Mozarta czy Tomasza Manna. Reżyser, który z każdego gatunku (kryminał, SF, social fiction, komedia, horror, film historyczny, film wojenny) potrafi zrobić arcydzieła wytyczające nowe standardy kina. Wreszcie to, co dla mnie, aspirującego do zawodu filmowca, było najistotniejsze. To Kubrick wypowiedział znamienne zdanie drogowskaz: "Jako młody człowiek ogladałem mnóstwo filmów. Czasem nawet bardzo niedobrych. I paradoksalnie właśnie te najgorsze najbardziej dodawały mi odwagi, by zostać reżyserem. Wiedziałem, że aż tak źle to nawet żeby nie wiem co nie nakręcę!". Ta myśl Kubricka dodaje mi otuchy od moich pierwszych kroków reżyserskich aż do dzisiaj.

Nic dziwnego, że z zainteresowaniem siegnąłem po pierwszą polską książkę o reżyserze - "Filmową odyseję Stanleya Kubricka" Łukasza Kletowskiego. To dobrze, że ktoś wreszcie zechciał napisać coś na jego temat po polsku. Mam jednak nieodparte wrażenie, że bohaterem tej pracy naukowej nie jest Stanley Kubrick, tylko Łukasz Kletowski. W swoim czasie przeczytałem po angielsku i francusku przynajmniej sześć książek o tym reżyserze. Całe szczęście, bo z "Filmowej odysei…" niczego bym się o nim nie dowiedział. Ani tego, skąd się wziął, ani co robił, zanim zajął się filmem, a przede wszystkim dlaczego został reżyserem. Nie ma mowy o jego pasjach (szachy, fotografia) i fobiach (strach przed lataniem, ekstremalne chronienie prywatności) czy o sposobie przygotowania kolejnych projektów, a co za tym idzie rozwoju osobowości twórczej.

Książka jest zbiorem filmoznawczych artykułów i interpretacji twórczości Kubricka. Czasem nawet interesujących. Mnie jako widza to mniej interesuje, bo mam swoje opinie. Wolałbym też, żeby twórczość tego akurat reżysera była omawiana po kolei, film po filmie, a nie według jakiejś doktryny łączącej dzieła w podgrupy. W przypadku akurat tego reżysera kolejność ma znaczenie.

Autor miał prawo napisać książkę, jaką chciał. Choćby wyłącznie dla uniwersyteckich pięknoduchów. Obawiam się jednak, że zwykły miłośnik kina niewiele z niej skorzysta. Nie wszyscy jesteśmy filmoznawcami. O wiele lepiej byłoby dla "Filmowej odysei…", gdyby zaistniała na tle wcześniej wydanych biografii tego niezwykłego artysty. Niestety, nie doczekaliśmy się takich w swoim czasie, ale to już nie wina Kletowskiego.

Filmy Kubricka to także (a może przede wszystkim) zapierające dech w piersiach obrazy. Książka o nim bez kolorowych zdjęć pozostawia niedosyt. Stosunkowo niedawno wydawnictwo Taschen przygotowało monumentalną albumową edycję jego twórczości. Książka była dostępna w empikach po angielsku. Może po prostu należałoby ją przetłumaczyć na polski, jak to się stało z genialnymi albumami o zespole The Beatles czy Leonardzie Da Vinci. Geniusz Stanleya Kubricka na pewno im dorównuje.


"Filmowa odyseja Stanleya Kubricka"
Łukasz Kletowski, wyd. Ha!art 2007