Na Zachodzie sława Barcelończyka Enrique Vila-Matasa (ur. 1948) ugruntowała się już ładnych parę lat temu. Dziś przychodzi wreszcie do Polski razem z dziwną książeczką "Krótka historia literatury przenośnej", która jest rodzajem anachronicznego marzenia o wspólnocie pisarskiej z czasów awangardy. Ale więcej mówi o sytuacji literatury współczesnej, niż mogłoby się wydawać.

Vila-Matasowi zamarzyło się tajne stowarzyszenie artystów "przenośnych" (inna nazwa: shandy, od Tristrama), które istniało jakoby w latach 20. w Europie. Stowarzyszenie nie ma żadnego szczególnego celu, poza podtrzymywaniem konwencji tajności. Skupia natomiast takie osobistości światowego życia kulturalnego, jak: Walter Benjamin, Marcel Duchamp, Salvador Dali, Scott Fitzgerald, Man Ray, Maurice Blanchot, oraz, co ciekawe, Bruno Schulz i Witold Gombrowicz.

Co łączy te postacie, których żaden historyk literatury nie umieściłby w jednym prądzie artystycznym, może poza najszerszym: modernizmem? Doskonałe funkcjonowanie jako "maszyny samotnicze", nieobecność wyższych celów oraz "zamiłowanie do podróżowania z teczką, w której mieści się całe ich nikłe dzieło". Piszą tylko krótkie teksty, nie znoszą długich. Uprawiają sztukę, ale wpadają też w stany niepohamowanego nieróbstwa. Nie uważają się za wielkich artystów, raczej za rzemieślników. Wolą rzeczy niepoważne od poważnych. Nie zakładają na przykład rodzin, za to z ochotą oddają się "skrajnej seksualności". Spotykają się potajemnie w Wiedniu, Paryżu oraz Kafkowskiej Pradze, a sam Kafka jest ich patronem w niedojrzałości. Jak widać, interpretacja tych postaci, jaką przeprowadził Vila-Matas, nie ma wiele wspólnego z rzeczywistością.

Sama opowieść o działalności shandych też rozwija się nieco fantastycznie, przypominając teksty surrealistyczne, na przykład książki francuskiej pisarki Gisele Prassinos - lub ich kontynuację rebours, jaką była grupa Oulipo Raymonda Queneau i Georgesa Pereca. Także sam model stowarzyszenia ukuty został na wzór europejskich grup artystycznych wywodzących się z awangardy, których najważniejszą ojczyzną była Francja, a okresem rozkwitu epoka poprzedzająca II wojnę światową.

Ale skąd u Vila-Matasa to anachroniczne marzenie? Dlaczego wraca do grup literackich, na które moda dawno minęła? Może dlatego, że nie minęła potrzeba, i pisarz współczesny (książka została napisana w 1985 roku) ciągle cierpi na to samo, co jego koledzy z lat 20.: jako indywidualista, ma niezbywalną potrzebę samotności, zarazem jednak nic nie sprawia mu takiego cierpienia jak samotność. Pisarze i w ogóle artyści w pewnych epokach rozwiązywali ten problem, tworząc grupy artystyczne. Dawały im komfort psychiczny, jaki zapewnia poczucie przynależności, zarazem sankcjonując ich miejsce poza obrębem mieszczańskiego społeczeństwa. Był to więc rodzaj bezpiecznej, oswojonej samotności.

Dzisiaj nie ma już grup artystycznych. Znajdziemy tylko ich niedobitki pod postacią luźnych grup koleżeńskich, które łączy jednak częściej kieliszek niż idee estetyczne. Nie ma nawet kawiarni literackich, które spełniały kiedyś rolę miejsc kontrolowanej samotności, i które po wojnie tak bardzo chciał reaktywować Witold Gombrowicz w Argentynie i w Berlinie. Z jakichś powodów epoka takich samotniczych wspólnot literackich minęła. Jak więc dzisiaj pisarze mają rozwiązać problem samotności? Vila-Matas postanowił zrobić to, przenosząc swoje marzenie na karty książki. Wymyśla sobie fantomatyczną wspólnotę literacką i czyni z siebie jej spadkobiercę. Ten marzeniowy charakter książki oddaje w przekorny sposób okładka: młoda dziewczyna w stylu retro w koszuli nocnej i z czerwoną książeczką pod pachą, wpatrzona w jakąś dal ze snu. Dlatego ta książka sprawia ogromną przyjemność również czytelnikowi: i jemu daje miłe poczucie przynależenia, i zarazem dumę, że jest to przynależność do grupy wspaniałych samotników.

I na koniec ciekawostka: niespodziewany kontekst polski tej książki. Vila-Matas twierdzi, że został pisarzem, próbując naśladować Witolda Gombrowicza, "którego nie czytał ani linijki, ale którego wszystkie dziwactwa znał ze szczegółami". Kiedy w końcu przeczytał jego książki, uznał, że "w niczym go nie przypomina, i że w tym czasie stworzył sobie głos własny i oryginalny". I rzeczywiście, trudno tu dostrzec patronat Gombrowicza - chociaż pojawia się on jako bohater tej dziwnej historii. A w każdym razie trudno dostrzec patronat Gombrowicza, jakiego znamy w Polsce: bezlitosnego autora konstrukcji filozoficznych i prześmiewcy polskości. A jednak nad dziełem rzeczywiście unosi się duch Gombrowicza - jest to jednak duch Gombrowicza argentyńskiego, ekscentrycznego artysty kawiarnianego uprawiającego gry metafikcjonalne, mistrza zabaw językowych, tajemniczego arystokraty ducha i założyciela legendarnego ruchu literackiego. Gombrowicza z kawiarni Gran Rex w Buenos Aires - gdzie na pewien czas powstało jedno z ostatnich w ubiegłym stuleciu doskonałych miejsce kontrolowanej samotności.

Enrique Vila-Matas, przeł. Joanna Karasek, Krótka historia literatury przenośnej, MUZA, Warszawa 2007













Reklama