Jest jesień 1957 roku. Po chwilowej politycznej odwilży kraj pogrąża się w gomułkowskim marazmie. Do siostry, lekarki w Ciechocinku, przybywa z emigracji w Anglii Fabian Apanowicz, 50-latek, Lwowiak, były żołnierz andersowskiej armii, pięknoduch, kobieciarz i, co najważniejsze, muzyk rozkochany w swingu. Fabian jest w komunistycznym mroku niczym latarnia przyciągająca ćmy - a wszystko, co oświetli gestem czy słowem, nagle ożywa. I okazuje się, że w ponurym Ciechocinku po sezonie i wbrew duchowi czasów, z rozmaitych życiowych rozbitków można skompletować pełnowartościowy big-band...
Przybysz z Anglii ma w sobie coś jeszcze - niesie się za nim blichtr lat 30., utracona przedwojenna elegancja i dezynwoltura. Dawno nie było w polskiej literaturze bohatera do tego stopnia przepełnionego pozytywną energią. To nie sfrustrowany snuj w żałosnym sweterku w serek, postać znana z kina moralnego niepokoju, ale facet, który spełnia się w działaniu i zabawie.
Kowalewski jest jednak zbyt dobrym pisarzem, by pozostawić nam tak powierzchowną wizję kluczowej postaci - im dalej wchodzimy w powieść, tym mocniej czujemy, że ta chorobliwa wręcz aktywność stanowi kamuflaż dla jakiejś wielkiej straty. "Czujemy" to dobre słowo - bowiem w dobrej literaturze nie możemy o człowieku wiedzieć niczego na pewno. Jak w życiu.
Autor "Excentryków" fenomenalnie wygrywa konflikt konwencji i obcość przedwojennego bon vivanta w rzeczywistości zdegradowanej, pełnej strachu i donosicielstwa. Jak w dobrym romansie z lat 30., na horyzoncie pojawia się kobieta fatalna imieniem Modesta. Nie miejmy jednak złudzeń - czasy się zmieniły i femme fatale też nie jest taka, jak kiedyś, w epoce seksownych fordanserek i kawalerów we frakach. Jej mroczna tajemnica pochodzi z innych źródeł. Kowalewski zabawia się, umiejętnie pastiszując skrzące się ironią dialogi między Fabianem a Modestą, jakby żywcem wyrwane z obcego, nieistniejącego świata. Ale ta ironia jest gorzka, podszyta smutkiem i poczuciem niewygodnej sztuczności.
Podobnie z innymi portretami w powieści, poczynając od samego kurortu pełnego śladów dawnej świetności, złamanego przez wojnę i pierwszą dekadę komunizmu, zaludnionego przez widma i wspomnienia. Członkowie big-bandu Fabiana to również niezgorsze towarzystwo: melancholijny milicjant - niegdyś dobrze zapowiadający się muzyk; wycofany, przerażony doktor z miejscowego sanatorium, nad którym wisi odium skandalu sprzed dwóch dziesięcioleci; nieudany restaurator, który 2 września 1939 roku miał otworzyć wymarzoną knajpę, czy wreszcie ekscentryczny pan Zuppe - wirtuoz nienawidzący muzyki, ogarnięty obsesją wynajdowania homoseksualnych podtekstów w polskiej poezji.
Drugi plan w "Excentrykach" żyje nie mniej interesująco co główny bohater. Kowalewski, nawiasem mówiąc, pozwolił sobie na żarcik w stronę krytyki literackiej - dwóch niezbyt rozgarniętych kelnerów ze spelunki nosi nazwiska Cuber i Ostaszewski.
Ktoś mógłby zapytać, po co się pisze takie historie. Ku pokrzepieniu serc? Że nawet w najgorszych czasach można z siebie wykrzesać odrobinę inicjatywy i optymizmu? Zaskakująca puenta powieści sugeruje, że chyba nie w tym rzecz. Autor nie daje jednak oczywistych odpowiedzi. Gdzieś w tle, niezbyt natrętnie, płynie opowieść o utraconej młodości pogrzebanej przez wojnę i totalitaryzm, szansie na normalne życie. I o tym, że - jak u Woody’ego Allena w "Drobnych cwaniaczkach" - przygotowując skok na bank, zdarza się zrobić majątek na ciasteczkach, tyle że ostatecznie wcale go nie potrzebujemy.
Lektura powieści Kowalewskiego przywołuje ciepłe skojarzenia - z jazzowymi fascynacjami Leopolda Tyrmanda, nostalgicznymi "Pożegnaniami" Stanisława Dygata oraz ich fenomenalną ekranizacją spod ręki Wojciecha Hasa, przez swoje swingujące zapamiętanie trochę też z prozą Josefa Škvoreckiego (szczególnie "Fajny sezon", rzecz o graniu jazzu w stalinowskiej Czechosłowacji). Oraz - niespodziewane - z filmem "Buena Vista Social Club" Wima Wendersa. Kiedy Kowalewski szkicuje portrety muzyków wykopanych z czeluści czasu, nawet wbrew woli migają mi przed oczami twarze sędziwych Kubańczyków.
Oczywiście, o filmowej wersji "Excentryków" nie ma co nawet marzyć. Nie istnieje żaden polski reżyser, który umiałby ją zrealizować. Kamery stosowne do takiego przedsięwzięcia rdzewieją na zapomnianych strychach, a czarno-biała taśma rozpadła się w pył. Podobnie zaginęła gdzieś subtelność i gorzkie poczucie humoru. Szkoda. To byłby wspaniały film.
"Excentrycy"
Włodzimierz Kowalewski, W.A.B. 2007