Piotr Kofta: Czy to reporter znajduje temat, czy raczej temat znajduje reportera?
Wolfgang Bauer*: To się często zdarza przypadkiem: jadę dokądś w konkretnej sprawie zawodowej i nagle, niejako obok niej, zdarza się coś ciekawego, poznaję ludzi, wpadam na różnego rodzaju informacje. W tym sensie istotnie to temat znajduje reportera. Czasami jest inaczej – mam szeroko nakreślony obszar tematyczny, dajmy na to: konflikt zbrojny albo kryzys humanitarny. To naturalnie dramatyczne sprawy, ale ciężko pracować, poruszając się na tak wysokim poziomie ogólności. W obrębie dziennikarstwa są różne specjalizacje – dziennikarze newsowi mogą obsłużyć nigeryjską wojnę z Boko Haram, poświęcając jej parę dni, robiąc kilka wywiadów i wizytując obóz uchodźców, a potem wrócić do domu, właśnie dlatego, że ich przekaz ma być szybki, migawkowy, ma dostarczać generalnej ramy interpretacyjnej. W miejscu, w którym ich praca się kończy, moja dopiero się zaczyna. Dlatego staram się zwykle szukać opowieści w opowieści, narracji kryjącej się w innej narracji: czyjegoś portretu, naocznej relacji, historii biograficznej.
A gdzie znalazł pan opowieść w opowieści, zbierając materiały do „Porwanych”?
To się zaczęło od pragnienia, by zrozumieć ruch Boko Haram – i w konsekwencji lepiej pojąć, co się właściwie dzieje w subsaharyjskiej Afryce. Miałem wcześniej reporterski kontakt z ludźmi z Państwa Islamskiego, obserwowałem, jak rośnie ono w siłę w Iraku i Syrii, interesowały mnie więc podobieństwa i różnice między Państwem Islamskim a Boko Haram, zwłaszcza że te organizacje zawarły ze sobą coś na kształt paktu. Problem z Boko Haram jest jednak taki, że bardzo trudno do niego dotrzeć i uzyskać wiarygodne informacje. Mój przyjaciel, niemiecki reporter, podjął próbę spotkania z bojownikami Boko Haram – straszliwie się nad tym narobił, wydał masę pieniędzy na łańcuszek pośredników: tłumaczy, załatwiaczy, kuzynów, a i tak nie miał za grosz pewności, czy ci, z którymi się spotkał, rzeczywiście byli facetami z Boko Haram. A może tylko znali kogoś z Boko Haram? Albo marzyli, by poznać? Wszystko to odbywa się w wielkiej konspiracji, w mroku sekretnych powiązań, nikt nie może zagwarantować, że kolejne osoby w tym łańcuszku będą grały fair. A potem publikujesz w dużym europejskim czasopiśmie artykuł i jest to jawny stek bzdur. Chciałem uniknąć znalezienia się w takim położeniu, dlatego zdecydowałem, że muszę poszukać nie tyle bojowników, ile ludzi, którzy znaleźli się w pewnym momencie możliwie blisko bojowników – czyli ich ofiar. Kobiet, krótko mówiąc.
Pana książki – zarówno „Porwane”, jak i „Przez morze” – są bardzo zwięzłe. To wbrew współczesnym rynkowym trendom.
Szybko się nudzę. Nudzę się, czytając, i nudzę się, pisząc. Szczególnie mocno się nudzę, kiedy czytam to, co właśnie sam napisałem. Muszę w związku z tym wyrzucać niepotrzebne wyrazy i pracować nad intensywnością przekazu. Staram się – i jest to dla mnie ważne – żeby każde zdanie, każde wyrażenie w tekście było tak znaczące i esencjonalne, jak to tylko możliwe. Zależy mi też na tym, by czytelnik miał poczucie uczestnictwa w opisywanych zdarzeniach. To poczucie uczestnictwa, niemal fizycznej bliskości, wydaje mi się ważniejsze od literackości.
Co pana napędza, by tak blisko podchodzić do tematu?
Nie lubię nie rozumieć. A żeby zrozumieć, muszę podejść blisko, dotknąć, spróbować – bez pośredników. Wie pan, ja nie zostałem ukształtowany przez kulturę uniwersytecką, miewam kłopoty z abstrahowaniem i uogólnianiem, nie pociągają mnie zanadto teorie i akademickie rozważania. Ale kiedy już zrozumiem, nie potrafię przejść obojętnie i pozostawić spraw ich własnemu biegowi.
*Wolfgang Bauer, niemiecki dziennikarz, korespondent wojenny i reporter. Jego książki "Porwane. Boko Haram i terror w sercu Afryki" oraz "Przez morze. Z Syryjczykami do Europy" ukazały się nakładem wydawnictwa Czarne w przekładzie Elżbiety Kalinowskiej