Lingwistów uważa się w powszechnym mniemaniu za nieszkodliwych, nadmiernie wykształconych wariatów. Poligloci, owszem, budzą podziw, ale przy okazji również lekki niepokój – bo właściwie po co komu znajomość 15 języków, skoro wystarczy angielszczyzna i translator Google’a. Na dźwięk słowa "gramatyka" większość populacji zaczyna albo ziewać, albo nerwowo się pocić. Odkrycie, że mówi się w języku, w którym dowolny czasownik może występować w grubo ponad stu formach gramatycznych – a to przypadek polszczyzny – da się porównać do odkrycia pana Jourdaina z "Mieszczanina szlachcicem" Moliera: "U licha! Już przeszło 40 lat mówię prozą, nic o tym nie wiedząc".
W istocie nie wiem, dlaczego tak jest; niewykluczone jednak, że chodzi o banalną konstatację, że na ogół języka się u ż y w a, a nie myśli się o nim. I że ta bezrefleksyjna, funkcjonalna płynność leży u podstaw codziennej ludzkiej komunikacji. Mówiąc inaczej: gdy powszedni użytkownicy języka zaczynają się otwarcie zastanawiać nad własnym (i cudzym) słownictwem oraz regułami gramatyki, to wiedzcie, lingwisto i socjologu, że dzieje się coś wykraczającego poza gładką rutynę. Bo oczywiście język jest czymś więcej niż tylko sposobem porozumiewania się; może być narzędziem sprawowania władzy, narodowym skarbem, ekspresją grupowej, klasowej bądź etnicznej tożsamości, wyrazem kulturowej otwartości (bądź kulturowego zamknięcia), ale też wspomnieniem dawnej świetności bądź niechcianym ciężarem. Dla naukowca zajmującego się dynamiką życia społecznego język jest żywym laboratorium wyposażonym w niezwykle czuły sprzęt pomiarowy. Dla historyka – niezrównanym dokumentem dawnych przemian.