Lubimy sobie wyobrażać biednych ludzi w świecie Zachodu jako odrębną klasę wykluczonych, którzy z pokolenia na pokolenie dziedziczą ubóstwo, stanowiąc systemowe obciążenie dla całego społeczeństwa. Jak każda półprawda, ta również ma na celu poprawę czyjegoś samopoczucia, w tym wypadku: samopoczucia aspirującej klasy średniej. Wystarczy rozpocząć dyskusję na ten temat, by usłyszeć litanię potępienia pod adresem biedaków, tych przedstawicieli dziwnego, obcego plemienia, którzy mnożą się jak króliki, pasożytują na państwowych finansach, przeżerają nasze podatki, kradną i nie chcą pracować. Tymczasem, rzecz jasna, rzeczywistość jest nieco bardziej skomplikowana.
Po pierwsze – granica między biedą a niebiedą jest tyleż względna, ile mocno przepuszczalna: momenty egzystencjalnych i gospodarczych kryzysów boleśnie obnażają wartość rozmaitych bezpieczników, które miały dawać ludziom pewność, że nie osuną się oni nagle w otchłań i nie dołączą do odstręczającej subkultury ubóstwa.
Po drugie – poziom oburzenia zachowaniem biedaków nic nie mówi o samej biedzie, ale jest niezłą miarą gotowości do społecznego solidaryzmu z tymi, którym się gorzej wiedzie (solidaryzmu prawdziwego – nie tego, który finalnie okazuje się ultraliberalną próbą przerzucenia na obywateli finansowej odpowiedzialności za funkcjonowanie najważniejszych usług socjalnych w rodzaju edukacji, ochrony zdrowia czy transportu publicznego).
Reklama
Po trzecie – nietrudno sobie przecież uzmysłowić ten paradoks – bycie biednym i wykluczonym jest drogie. W polskich realiach to choćby niemożność wzięcia kredytu czy nisko oprocentowanej pożyczki, brak ubezpieczenia albo po prostu jakichkolwiek oszczędności. Antysystemowe, czarnorynkowe strategie są w takiej sytuacji nie tyle wyborem, ile koniecznością.