Irlandzki pisarz John Banville to jednocześnie świetny rzemieślnik i wyjątkowy artysta. Na koncie ma zarówno nagradzane powieści obyczajowe, jak i pasjonujący, mroczny kryminał "Tajemnica Christine Falls" (napisany pod pseudonimem Benjamin Black). Ukazujące się właśnie "Morze" stanowi szczytowe osiągnięcie twórcy, słusznie uhonorowane dwa lata temu prestiżową nagrodą Bookera.

Banville jest nazywany jednym z największych stylistów współczesnej prozy. Niektórzy brytyjscy krytycy posunęli się nawet do stwierdzenia, że zasługi pisarza dla literackiej angielszczyzny są porównywalne do osiągnięć Joyce’a, Shawa czy Wilde’a. Sukces jego ostatniej książki opiera się jednak nie tylko na językowej sprawności autora, ale też fabule: prostej, a zarazem nietuzinkowej, wciągającej, lecz pozbawionej zbędnych zwrotów akcji. Banville w przejmujący sposób kontrastuje młodość ze starzeniem się, życie ze śmiercią, pierwszą miłość bohatera z ostatnią.

Max Morden po śmierci żony przybywa do Ballyless, miasteczka, w którym spędził dziecięce lata. Tam rozpoczyna swoją opowieść, a historię choroby żony przeplata wspomnieniami z młodości. Wszystko to miesza się z teraźniejszością, samotnymi chwilami spędzanymi w pensjonacie, sporadycznymi rozmowami z szefową hoteliku i stałym rezydentem - emerytowanym porucznikiem. Pośród tych niespiesznych zdarzeń rodzi się nagle chęć zapomnienia, która z czasem ustępuje marzeniu o powrocie do młodzieńczego szaleństwa. Ono zaś okazuje się być jednak tylko starczym wołaniem o ratunek, zakończonym żałosnym pijaństwem i rozcięciem głowy.

Banville w "Morzu", podobnie jak we wcześniejszych powieściach (m.in. wydanym w Polsce "Zaćmieniu"), zmusza głównego bohatera, by powrócił do czasów dzieciństwa. Max Morden odtwarza klisze, na których zapisana została jego przeszłość. Co ciekawe, są one bardziej czytelne niż pamięć o chwilach dopiero co minionych. Ale wspomnienia te zostały niemal zupełnie odarte z nostalgii - odtwarzanie wydarzeń z młodości staje się terapią człowieka, który zbliża się do kresu. Nie jest to terapia łagodna, sanatoryjna, lecz leczenie za pomocą elektrowstrząsów. Irlandzki pisarz znakomicie odkrywa przed czytelnikiem mroczną stronę ludzkiej osobowości. Nie idzie przy tym w banał wywlekania na światło dzienne zapomnianych traum, ale robi coś odwrotnego - z wyjątkową zręcznością i finezją odziera z tajemnic zwykłe życie przeciętnego człowieka. Wiwisekcji przeżyć Mordena dokonuje nie ktoś z zewnątrz, jakiś bliżej nieokreślony narrator, ale sam bohater. Bezwzględność autora jest tu ostateczna.

Poszukujący łatwych wzruszeń czytelnicy będą zawiedzeni. "Morze" nie rozczula, nie jest kolejną ciepłą historyjką o miłym staruszku. Mimo wszystkich zawiłości to książka o naturalnym biegu życia. O jego cykliczności i niebywałych wręcz sprzężeniach między młodością a starością. Jest w tej powieści coś, co stwarza barierę między czytelnikiem a narratorem. To "coś" jest prawdopodobnie wywołane subiektywizmem obserwacji Mordena - po prostu potrafimy mu do końca zaufać. Nie opuszcza nas wrażenie, że mimo szczerości nie opowiada całej historii, że skrywa jeszcze jakieś tajemnice, schowane głęboko nie tylko przed czytelnikami, ale i przed samym sobą. "Morze" pozostawiając niedosyt, staje się jeszcze ciekawsze.


Morze

John Banville, przeł. Jerzy Jarniewicz, Znak 2007











Reklama