"W istocie widzę świat jako miejsce mroczne i nieprzyjazne, ale też takie, w którym pojawiają się przebłyski łagodności i które promienieje urokiem" - mówi John Banville, gdy na początku naszej rozmowy pytam go, czy czuje się kronikarzem smutku. Po chwili irlandzki pisarz dodaje: "Poza tym dzieło sztuki, o ile jest autentyczne, nie bywa ani depresyjne ani nie przynosi otuchy, nie zieje pesymizmem i nie budzi optymizmu, nie jest ani mroczne ani jasne. Po prostu zwyczajnie <jest>, tak jak życie".
I trudno o lepszą definicję twórczości Banville’a, choć ukazująca się niebawem w Polsce z przeszło 20-letnim poślizgiem powieść "Mefisto" nieco się z tego klucza wyłamuje. To ona bowiem staje się kluczem do twórczości autora, zafascynowanego mroczną stroną ludzkiej natury.
To zatem nie przypadek, że Banville postanowił zabawić się w swojej książce motywem z "Fausta". Bohaterów zbudował na wzór postaci z dzieła Goethego w taki sposób, by nawet nieznający zbyt dobrze oryginału czytelnik mógł ich bez trudu zidentyfikować. Ten typ konstrukcji pozwolił pisarzowi nie tylko przeinterpretować i uwspółcześnić dramat Goethego, ale też uwydatnić cechy postaci. - Niegdyś czytywałem Goethego i próbowałem zmierzyć się z jego wersją tej pradawnej historii i z iście hollywoodzkim, szczęśliwym zakończeniem, jakie wybrał dla swej opowieści. Sięgnąłem również znów do "Doktora Faustusa" Tomasza Manna, a także do genialnej sztuki Christophera Marlowe’a "Tragiczna historia doktora Fausta", która była jednym z moich ulubionych tekstów, jeszcze w czasach, gdy byłem bardzo młodym człowiekiem. Dlatego właśnie to, że musiałem się zmierzyć osobiście z tym tematem, było w pewien sposób nieuchronne" - mówi Banville.
I tak kluczowa dla powieści postać - mroczny, nieodgadniony Felix - to oczywiście Mefisto. Nieszczęsny, prześladowany przez spadające na niego niepowodzenia Gabriel Swan jest więc naturalnie Faustem, oszukanym i potępionym niczym sam Doktor. Zdolny młody matematyk na każdym kroku spotyka zło, które z niszczącą siłą wkracza w jego życie. Podobnie jak Faust przestaje z szatanem, aby zdobyć kobietę. Najpierw głuchą Sophie, następnie szaloną Adele. I choć trudno byłoby czytać "Mefisto" bez faustowskiego klucza, nie on jest w powieści najważniejszy. Książka bowiem, podobnie jak inne dzieła Banville’a, skupia się na osobliwościach wewnętrznych emocji człowieka. To wszystko, o czym Irlandczyk pisał w "Morzu" czy "Zaćmieniu" (obie książki ukazały się w Polsce), jest tu jednak mocniej zarysowane i dużo bardziej sugestywne: a mowa o rozpadzie relacji międzyludzkich, uczuciach rozdarcia i straty, spojrzeniu na piekło życia przez pryzmat niczym nieskażonej młodości. "Mefisto" to - jak na Banville’a - pozycja dość łatwa w odbiorze, niezbyt mocno wystylizowana, ale za to wyjątkowo posępna. Otwarcie sugerująca, że (inaczej niż w dramacie Goethego) Inferno jest częścią naszego ziemskiego życia, a nie karą, która ma spotkać nas po śmierci. "Na Ziemi żyjemy jednocześnie w niebie i piekle. Żeby stwierdzić, którego z nich częściej doświadczamy, które jest bardziej namacalne, odsyłam do Schopenhauera i sposobu, w jaki on ilustruje fakt, że ból i cierpienie są znacznie silniejszymi doznaniami niż przyjemność. I każe nam zestawić te uczucia z uczuciami zwierzęcia, które zostaje pożarte żywcem przez inne zwierzę" - tłumaczy John Banville.
Dałoby się oczywiście uznać, że to motyw wyeksploatowany przez twórców na przestrzeni setek lat do granic możliwości, gdyby nie to, w jaki sposób Irlandczyk pisze o piekielnym życiu własnych bohaterów. Jego proza jest zwarta i wymagająca, ale zarazem - mówiąc bez cienia przesady - lekka i piękna niczym poezja. Nie przez przypadek więc autor nazywany jest przez krytyków "jednym z największych żyjących twórców anglojęzycznych" czy "znakomitym stylistą". Cała siła twórczości Banville’a kryje się bowiem w słowie, zdaniu, a potem dopiero powieści jako całości.
Przy okazji polskiego wydania nagrodzonego Bookerem "Morza" Kazimiera Szczuka napisała, że powieść została doceniona niesłusznie. "Widocznie uznano, że od czasu do czasu należy nagrodzić jakieś wzniosłe flaki z olejem, jako że literatura to również obowiązek, nie tylko przyjemność" - pisała Szczuka. Myliła się, bo proza Banville’a nie jest wzniosła, przeintelektualizowana i nudna. Być może bywa nawet niedointelektualizowana, bowiem pisarz na niczym nie opiera się tak mocno jak na własnym doświadczeniu, rzeczach prozaicznych, błahych, codziennych - jak miłość, śmierć, smutek. Choć przeżycia te bliskie są zapewne każdemu czytelnikowi, w prozie Irlandczyka (również w "Mefiście") istnieje zagadkowy dystans dzielący akt lektury od bohaterów powieści. To - jak sądzę - postać pisarza, który nigdy nie chce odsłonić się do końca, pozwalając sobie na niedopowiedzenia, tajemnice, ukrywanie resztek własnej prywatności. "Literaturę kochałem od najmłodszych lat, wówczas być może nawet bardziej niż teraz, z niemal religijną żarliwością. Ale piszę już od tak dawna... Czasem myślę, że rzeczywistość jest dla mnie realna i prawdziwa tylko wtedy, gdy przefiltruję ją przez sieć słów" - tylko tyle chce powiedzieć sam pisarz, gdy pytam, ile jest Johna Banville’a w jego literaturze. I to chyba dobrze, bo owa zdystansowana tajemniczość jest od początku jednym z najbardziej charakterystycznych i wciągających elementów w jego twórczości.
"Mefisto" (Mefisto)
John Banville,
przeł. Zbigniew Batko,
Znak 2008