Na początku 2000 roku Peter Esterhazy triumfalnie ukończył swoje opus magnum "Harmonię caelestis" (w Polsce książka ukazała się w ubiegłym roku), nad którym pracował przez dziesięć lat. Ta 700-stronicowa powieść miała dotrzeć do całej Europy i rozsławiać tam imię Esterhazych, dumnych hrabiów, których nie potrafił ugiąć nawet komunizm - ze szczególnym uwzględnieniem ojca autora. I kiedy już pierwsi zaufani czytelnicy rozpływali się z zachwytu nad manuskryptem, szczęśliwy autor postanowił dla rozrywki zajrzeć do akt w węgierskim IPN. Dotąd tego nie uczynił, bo nie chciał, by cokolwiek rozpraszało go podczas pracy nad dziełem. Kiedy jednak otworzył wręczone mu teczki, zrozumiał, że gdyby przeczytał je wcześniej, nie tyle by się zdekoncentrował w pracy nad "Harmonią", co "Harmonia" w ogóle nie mogłaby powstać. To nowe odkrycie całkowicie unieważniało wymowę powieści. Już na pierwszej stronie zobaczył bowiem charakter pisma swojego ojca.
Zamiast wyrzucić "Harmonię" do kosza albo przepisać ją mozolnie na nowo, wybrał inne wyjście - opatrzył ją niezwykłą erratą, jaką jest "Wydanie poprawione". Ta książka to połączenie opowieści o agenturalnej przeszłości ojca Matyasa Esterhazyego odtworzonej poprzez cytaty ze sprawozdań jego oficera prowadzącego z zapisem procesu duchowego, za pomocą którego Esterhazy syn stara się przepracować tę wiadomość. Śledzimy więc historię hrabiego od chwili, kiedy 23 lutego 1957 r. daje się zwerbować na podstawie kompromitujących dokumentów, których istoty ani czytelnik, ani syn nie pozna - aż do końca roku 1980, kiedy odchodzi na agenturalną emeryturę. Jest to więc, rzec można, rodzaj agenturalnego Bildungsroman. Podczas którego, niestety, agent Csanadi, w cywilu nobliwy hrabia, pięknie się rozwija i otwiera na współpracę. Śledzimy więc, jak przechodzi od wymuszonych, udzielanych półgębkiem informacji aż po prawdziwe zaangażowanie w działalność węgierskich służb specjalnych AVO. Peter Esterhazy przemierza długą, ciernistą drogę od rozpaczy i oburzenia aż po ostatnie, piękne zdanie: "Życie mojego ojca to bezpośredni (i odpychający) dowód na wolną naturę człowieka".
Chociaż Esterhazy jest prawdziwym profesjonalistą w snuciu filozoficznych teorii oraz wyrafinowanych rozważań nad naturą ludzką, tym razem jego pisarskie idee, w tym pochwała dla różnorodności świata, okazują się po prostu śmieszne. Od razu bankrutują też wszystkie literackie chwyty, wszystkie tak przez Esterhazyego ukochane zabawy w fikcję i rzeczywistość. Krótko mówiąc, przyszła chwila, która przyjść może do każdego pisarza i każdego człowieka, kiedy prywatny świat fikcji okazuje się wart funta kłaków, a rzeczywistość upomina się o swoje. Esterhazy musi nagle napisać Kafkowski "List do ojca" - choć w przeciwieństwie do Kafki jak dotąd nic mu nie było wiadomo o tym, żeby ojciec grzeszył (poza tym, że pił i zdradzał matkę, to jednak w oczach syna nie podważało jego wiarygodności jako wspaniałego człowieka).
I jeszcze zanim wyjawię moje uczucia związane z "Wydaniem poprawionym", trzeba powiedzieć to, co w gruncie rzeczy najważniejsze: że jest to książka moralnie czysta. A przecież wcale nie było to oczywiste. Na autora czekała przecież pokusa, by rozmyć grzech ojca w moralnym relatywizmie a la Europa Środkowa. Czyhała na niego pokusa, żeby bagatelizować donosy, doszukiwać się w nich samych rzeczy nieistotnych - i Esterhazy tę pokusę czuje, ale robi wszystko, by jej nie ulec. Tym samym, uważam, ratuje się jako człowiek i jako pisarz. Nie umniejsza win ojca. Przeplata jego donosy ewidencją ofiar węgierskiego komunizmu.
Podkreśla nawet wyczytany z akt epizod, kiedy to jego ojciec poprzez swoje AVO-wskie kontakty pomógł jemu, Peterowi, dostać się na studia. I pisarz nie powie, jak mówili niektórzy w czasie lustracyjnych przepychanek, także w Polsce, że wszyscy donosili, że cały system był jednym wielkim upadkiem moralnym. Nie, Esterhazy mówi wyraźnie: podział na dobro i na zło istnieje także w strasznych czasach. Oto kapitalny cytat dotyczący oficerów prowadzących - bo, jak widać, także na Węgrzech starano się umniejszyć winę TW, kładąc nacisk na winę tych, których przyjmowali meldunki: "Ich odpowiedzialność, ich zdrada, jest nie mniejsza, wręcz większa. (…). Ale niech każdy mówi o własnej zdradzie. Jedna zdrada po tej stronie, jedna po tamtej, to nie zero zdrady, tylko dwie sztuki zdrady".
A jednak, nie umniejszając winy, ma potrzebę, by jakoś dojść z nią do ładu. I choć nie jest w stanie, a nawet nie chce ocalić ojca moralnie, znajduje na to inny sposób - wybaczenie. To, co jest odrażające estetycznie i moralnie, może zostać wybaczone na poziomie transcendentalnym. Zapiski na marginesach teczek układają się więc w trzy warstwy: od bezpośrednich reakcji podczas pierwszej lektury (oburzenie) przez bezwzględny osąd moralny przy lekturze drugiej po religijne wybaczenie grzechów w lekturze trzeciej.
Krótko mówiąc, mamy tu Kierkegaardowską triadę: stadium estetyczne, etyczne i religijne. Ale poza wybaczeniem pisarz szuka też innych sposobów przetworzenia tej winy, np. odwołując się do tradycji. Mamy więc porównywanie własnej sytuacji z sytuacją dzieci zbrodniarzy nazistowskich. Mamy paralele biblijne: przywoływanie opowieści o zdradzie Judasza, drogę krzyżową. Nawet porównanie własnego cierpienia z cierpieniem całej ludzkości po zamachach 11 września.
Trochę to jednak pretensjonalne, czyż nie? No właśnie. I to jest podstawowy problem Esterhazyego. Bo "Wydanie poprawione", mimo licznych zalet, jednak mnie ostatecznie zirytowało, pretensjonalnością właśnie.
Za dużo tu jednak babrania się w sobie i wyolbrzymiania własnego cierpienia. I jeśli kilkakrotnie miałam ochotę cisnąć tą książką w ścianę, to właśnie dlatego, że całe to rozgrzebywanie ran trąci jakąś straszną próżnością. Jeśli musimy czytać trzysta stron nudnych raportów ubeka i rozdzierających poruszeń duszy rozczarowanego syna, to przecież, nie czarujmy, dlatego że ten syn jest znanym pisarzem - a przede wszystkim dlatego, że ten ojciec był hrabią.
Z punktu widzenia psychologii, socjologii, historii i w ogóle odnowy moralnej w Europie Wschodniej Esterhazy bardzo się tą książką zasłużył. Z punktu widzenia swojej twórczości, obawiam się, popełnił jednak błąd. Nie wiem, jak by można taką książkę napisać lepiej, choć czytając "Wydanie poprawione", cały czas się nad tym zastanawiałam. Z pewnością konieczne by było więcej pokory. Cierpienie, w porządku, ale trzeba by jej jakoś przerobić i oszlifować. Ta mania pokazywania światu warsztatu własnej duszy to jest psychologicznie ciekawe, ale literacko jednak nieznośne. I tak rozmyślając, przypomniałam sobie taką oto historię. Kiedyś na fali lustracyjnych przepychanek spytałam pewnego mojego rówieśnika, co by zrobił, gdyby się dowiedział, że jego ojciec był agentem. - Mój ojciec był agentem. Był również alkoholikiem i zdradzał moją matkę - powiedział i wybuchnął śmiechem. Bez przywoływania Biblii i zamachów 11 września.
Peter Esterhazy, "Wydanie poprawione", przeł. Teresa Worowska, Czytelnik, Warszawa 2008