Posiadaczka najsłynniejszej blond czupryny Hollywood przez cale niemal dorosłe życie korzystała z usług psychoanalityków, z którymi wchodziła też w bliskie relacje. Jeden z nich, Ralph Greenson, był ostatnim, który widział gwiazdę „Słomianego wdowca” żywą i pierwszym, który widział ją martwą. Książka „Marilyn. Ostatnie seanse” francuskiego dziennikarza zafascynowanego psychoanalizą, Michaela Schneidera, wraca do tych tajemniczych chwil. I nie oślepia blaskiem złotych lat Fabryki Snów, ale prowokuje pytania o to, jak bardzo doświadczenia dzieciństwa są w nas obecne. Przez całe życie.
W słynnej Sugar Kane z „Pół żartem, pół serio” wszyscy widzieli seksbombę, ale kto wie, co naprawdę się kryło pod tą tlenioną blond czupryną? – Do kogo pani należy? – Do strachu – odpowiadała ona. I nic chyba tak bardzo nie naznaczyło jej 36-letniego życia nastawionego desperacko na podobanie się innym, zakończonego tragicznie w 1962 roku.
Marilyn całe życie bała się kamery, ludzi, opuszczenia (wychowywała się w rodzinach zastępczych), na spotkania zawsze przychodziła potwornie spóźniona. Nie miało to jednak nic wspólnego z próżnością. Jej najbliżsi wiedzieli, że to niepewność i lęk nie pozwalały jej wyjść z domu. A to, że w końcu zjawiała się na planie bądź umówionym spotkaniu, oznaczało, że tym razem w starciu z wrodzoną alergią na rzeczywistość odniosła kolejne małe zwycięstwo. – Spóźniać się znaczy zyskać pewność, że nie można nas zastąpić i że inni na nas czekają. Na nas i na nikogo innego – zwierzała się psychoanalitykowi Ralphowi Greensonowi, czwartemu z kolei, któremu zdecydowała się systematycznie powierzać swoje problemy. Od życia oddzielała się murem lekarstw i fosą alkoholu.
U szczytu sławy Marilyn Monroe zamieniła Los Angeles na Nowy Jork. Jak twierdziła, bycie MM w Mieście Aniołów zakrawało na pracę na cały etat. W restauracjach, hotelach była chodzącą reklamą. W Wielkim Jabłku mogła bez cienia makijażu, w znoszonym trenczu włóczyć się ruchliwymi ulicami nierozpoznana przez nikogo. W barach na Lexington Avenue lubiła przesiadywać z przyjacielem Trumanem Capote’em. – Zdajesz sobie sprawę, co to znaczy być kimś takim jak ja? Brzydkim karłem, którego zachwyca piękno, złym i nieszczęśliwym chłopakiem, który przybył znikąd i zajmuje się przenoszeniem słów ludzi do książek, z jednej książki do drugiej, pedałem, którego rozumieją tylko kobiety? – żalił się jej autor „Śniadania u Tiffany’ego”. – Domyślam się. Zdajesz sobie sprawę, co to znaczy być mną? – odparła, jednym haustem wychylając wódkę. To to samo, tyle że mnie brakuje słów, aby wyrazić to, kim na pewno nie jestem. Jak to jest więc, że do tej pory wielu dokumentalistów, pisarzy i dziennikarzy uzurpowało sobie prawo do wyjaśniania zagadki jej życia i śmierci? – Nigdy się nie sprzedawałam. Czasami po prostu pozwalałam się kupić – zwykła mawiać Marilyn.
Książka Schneidera to wciągająca lektura. Nie ma w niej taniej sensacji, która może zrażać do licznych biografii aktorki. Autor, francuski dziennikarz (wpółpracujący m.in. z tygodnikiem „Le Point”) zafascynowany psychoanalizą i celebrities (został okrzyknięty mistrzem literackich fabularyzowanych biografii, ma na koncie np. paradokumentalną historię życia Glenna Goulda), pracując nad filmem dla telewizji Arte o związkach psychoanalizy i kina, postanowił zmierzyć się z legendą Marilyn i jej związkiem z psychoanalitykiem Ralphem Greensonem i wreszcie zagadkową śmiercią przypisywaną nadużyciu środków nasennych. Jednak autor nie wysnuwa kolejnych sensacyjnych hipotez, a proponuje raczej syntetyczny kolaż domniemań, faktów, stereotypów i dokumentalnych prawd wypełnionych literacką fikcją niczym silikonową zaprawą. „Podobnie jak kolor włosów Marilyn, ta powieść – te wymieszane opowieści – jest tak naprawdę fałszywa. Bo tylko fikcja pozwala dotrzeć do rzeczywistości” – czytamy we wstępie.
Śmierć artystów jest według Schneidera integralną częścią ich twórczości, często nieświadomie zaplanowanym scenariuszem, fragmentem dzieła powstałego za życia. To przekonanie Schneider uzupełnia innym. Twierdzi, że dewiza dziennikarstwa brzmi w gruncie rzeczy tak samo, jak dewiza psychoanalizy: „Kiedy legenda jest bardziej interesująca niż prawda, opowiadajcie legendę”. On tak zrobił.
Jeśli wybaczyć książce nieco chropowaty, szarpany styl i translatorskie niedociągnięcia, przedostaniemy się do świata Hollywood połowy ubiegłego wieku i zechcemy zaprzyjaźnić się z tą zagubioną dziewczyną, która jest jedną z najbardziej rozpoznawalnych postaci w historii. „Jednego dnia skończoną pięknością, drugiego – kelnerką z podrzędnego baru. Intelektualistką, która próbuje chronić się przed bólem myślenia za pomocą dziecinnego głosu i ostentacyjnej głupoty”.
„Marilyn. Ostatnie seanse”
Michael Schneider