Antropologiczne przygody Bronisława Malinowskiego w Melanezji (w przyszłym roku mija 100 lat od wydania jego przełomowej pracy „Argonauci zachodniego Pacyfiku”) na tyle dobrze zakorzeniły się w języku i kulturze popularnej, że przez moment miałem problem z ustaleniem we własnej głowie, czy wyspy, na których pracował Malinowski, te u wybrzeży Nowej Gwinei, nazywają się Trobriandy, czy Triobrandy – język bowiem oswaja brzmieniowo rzeczy znane, a przynajmniej osłuchane.
Wyspy, dla porządku, to Trobriandy, od nazwiska Denisa de Trobrianda. Relacja przyczynowo-skutkowa jest taka: Francuzi, chcąc wydrapać coś dla siebie ze schyłkowej epoki wielkich odkryć geograficznych oraz wyznaczyć nowe szlaki handlowe, wysyłają w 1785 r. na Pacyfik znakomicie wyposażoną ekspedycję pod dowództwem Jeana-François de La Pérouse’a, żeglarza, żołnierza, naukowca. Ostatnie wiadomości o wyprawie La Pérouse’a pochodzą z 1788 r. – dopiero w drugiej połowie XX w. udało się ustalić, że francuskie statki rozbiły się na rafach koralowych atolu Vanikoro (obecnie Wyspy Salomona), załoga zaś została rytualnie zabita i zjedzona przez miejscowych. W każdym razie we Francji na tyle niepokojono się o La Pérouse’a i jego ludzi, że nawet rewolucyjny chaos nie przeszkodził w wysłaniu w 1791 r. jego śladem kolejnej ekspedycji, też na dwóch fregatach, dowodzonej przez Antoine’a de Bruni d’Entrecasteaux – Denis de Trobriand był pierwszym oficerem drugiej fregaty, „L’Espérance”. D’Entrecasteaux też dorobił się nieopodal Trobriandów wysp swego imienia, zanim w dwa lata później zmarł na szkorbut na Nowej Kaledonii.
Tak czy owak, pomijając te ekstrawagancje nazewnicze, w zbiorowej wyobraźni funkcjonuje zbitka: Malinowski – Trobriandy – życie seksualne dzikich. Sugeruje ona jakąś historię kolonialno-erotyczną z egzotycznymi fajerwerkami, zresztą słynna książka Malinowskiego „Życie seksualne dzikich w północno-zachodniej Melanezji” (oryg. wyd. 1929) sprzedawała się znakomicie właśnie ze względu na obietnicę apetycznej zawartości, przy czym musiała być dla czytelników poszukujących sensacji sporym rozczarowaniem, bo jest to praca pedantycznie i systematycznie naukowa.
Reklama

Doświadczenia z Podhala

Skąd jednak Malinowski, postszlachecki inteligent wychowany w Krakowie i Zakopanem, w ogóle wziął się na melanezyjskich wyspach – i to w roli brytyjskiego antropologa? Z historią o pokolenie starszego Josepha Conrada dzieje Malinowskiego łączy zarówno pochodzenie, jak i to, że im dalej od Polski się obaj znajdowali, tym większe odnosili sukcesy, pisząc po angielsku i „anglicyzując się” społecznie. Jednak i za Conradem, i za Malinowskim ciągnęła się w krajach brytyjskich fama wschodnioeuropejskich ekscentryków, niezdolnych do pełnego przystosowania się do norm zachodniej ogłady i rezerwy emocjonalnej. Obaj rozumieli osobliwości tropików i mieli ponadprzeciętne umiejętności lingwistyczne. No i obaj byli mistrzami hipochondrii – jakby organy w ich ciałach prowadziły jakąś nieustanną wewnętrzną walkę. Kluczowa różnica między Malinowskim a Conradem nie tkwi natomiast w tym, że jeden był urodzonym intelektualistą, drugi zaś samokształcącym się marynarzem poliglotą, lecz w formacyjnej dacie urodzenia.
Grzegorz Łyś, „Dzikie żądze. Bronisław Malinowski nie tylko w terenie”, W.A.B., Warszawa 2021