Max Glickman, główny bohater i jednocześnie narrator powieści "Wieczory Kaluki" Howarda Jacobsona, cierpi na depresję. Jej powód to nieudane małżeństwo (trzykrotnie!) oraz fiasko zawodowe - Max, który pragnie zawojować świat jako rysownik ambitnych komiksów i karykaturzysta, na razie musi zadowolić się podrabianiem albumów z gejowską pornografią. Jednak główne źródło chronicznej chandry Maksa tkwi gdzie indziej. Glickman jest bowiem Żydem (niewykluczone zresztą, że jedynym Żydem zatrudnionym jako kopista i fałszerz w wydawnictwie homoerotycznym) i właśnie kwestia pochodzenia kładzie się cieniem na całym jego życiu. Pech Glickmana polega również na tym, że dorastał w połowie lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku w ubogiej dzielnicy żydowskiej północnego Manchesteru. Okoliczności nie były więc dla Maksa sprzyjające, biorąc zwłaszcza pod uwagę to, że ortodoksyjni sąsiedzi, mieszkający w warunkach przypominających XIX-wieczne galicyjskie sztetle i hołdujący pamięci niedawnego Holocaustu, nie zgadzają się z zasadami, według których ojciec Maksa prowadzi swój dom. Ten bokser, który musiał zakończyć karierę z powodu częstych krwotoków z nosa, a jednocześnie zawzięty żydowski ateista, przeciwstawiający własne "nowe żydostwo" średniowiecznym gusłom (jak mówi o obyczajach sąsiadów), próbuje wychować syna na człowieka, który nie będzie kierował się w życiu wyłącznie zgodnością z zasadami Tory.
Po takim opisie doskonale wiemy, czego można się po powieści Jacobsona spodziewać - kolejnej zjadliwej autosatyry na żydowską tożsamość. Jak najbardziej! Na poziomie inteligentnej ironii "Wieczory Kaluki" nie mają sobie równych - wypowiedzi bohatera mogą stawać w szranki z passusami z filmów Woody’ego Allena, jednak swoją zuchwałością biją je na głowę. Tyle tylko, że powieść Jacobsona jest w istocie dziełem nadzwyczaj poważnym, a jej lekturę najlepiej mogłaby opisać wypowiedź jednej z żon Maksa - "Gdybym się tak nie śmiała, tonęłabym we łzach". To odważna próba dotarcia do sedna żydowskiej psychiki, przesiąkniętej rozstrzyganiem sporu, czy bycie Żydem to błogosławieństwo czy utrapienie. Podobnych pytań Jacobson mnoży dziesiątki - czy Żyd żyje w ciągłym poczuciu winy, czy raczej takie poczucie wzbudza u innych, czy małżeństwo z gojką jest w przypadku Żyda równoznaczne z nieporozumieniem i - na koniec - czy istnieje komiks po Holocauście? Młody Max, naczytawszy się z kolegami dzieła pod tytułem "Pod biczem swastyki", rysuje komiks o historii narodu żydowskiego zatytułowany "Pięć tysięcy lat cierpień", zaś jego najbliższy przyjaciel odreagowuje świeżo zdobytą wiedzę zagazowując własnych rodziców w ich sypialni. Czy jest to efekt podświadomie gromadzonej przez wieki zbiorowej żydowskiej traumy, czy raczej cena za przyrodzoną narodowi wybranemu wrażliwość? Wydaje się, że na tak drastycznie postawione pytania nie odpowie książka posiłkująca się mottem z Groucho Marxa. Nic bardziej błędnego!
"Wieczory Kaluki" przypominają tytułową grę w karty, której z namiętnością oddaje się matka Maksa. Kaluki to żydowska wersja remibrydża. Jej żydowskość polega na tym, że sama rozgrywka nie jest tak ważna, jak odbywane przy okazji dyskusje, kłótnie, polemiki, wywody i przerzucanie się dowcipami. Powieść Jacobsona jest w istocie taką partyjką kaluki - to bezustanne spory na temat żydowskiej natury. Książka zdobyła na Wyspach niesłychany rozgłos, dwa lata temu trafiła na listę powieści nominowanych do nagrody Bookera. Jej bezkompromisowość przestraszyła jednak jurorów, którzy ten prestiżowy laur przyznali "bezpieczniejszej" Kiran Desai i jej "Brzemieniu rzeczy utraconych". Sytuacja ta jako żywo przypomina jeden z rysunkowych dowcipów wymyślonych przez Maksa. Dwóch Żydów stoi pod drzewem, wypatrując ptaka, który napaskudził im na głowy. Jeden z nich mówi: "Zobacz, a gojom śpiewają!".
"Wieczory kaluki"
Howard Jacobson
tłum. Maciej Świerkocki
Cyklady 2008