W Niemczech prasa nadała Littellowi przydomek "dandys", z racji upodobania do jasnych garniturów, fularów, biżuterii i cygar. Tak właśnie, tyle że bez cygara, prezentował się w czasie dyskusji w muzeum historycznym w Berlinie, która odbyła się niedługo po ukazaniu się przekładu niemieckiego. Zaproszeni historycy, przy których wyglądał jak student, traktowali go z niezwykłą atencją i wygłaszali peany na część książki. To dziwiło zwłaszcza po tym, że właśnie w Niemczech ukazało się najwięcej artykułów atakujących książkę. Odbiór we Francji był bardziej entuzjastyczny, porównywano go do Tołstoja z jednej strony i Markiza de Sade i Geneta z drugiej. Chwalono za umiejętność "przełożenia codzienności totalitarnego reżimu na temat literacki". Na spotkaniu w Berlinie Littell, jak allenowski Zelig, upodobnił się do otaczających go historyków - rozmowa wyglądała tak, jakby brali w niej udział sami naukowcy ustalający szczegóły kampanii wschodniej. Littell odpowiadał erudycyjnie. Przy czym jego naprawdę błyskotliwe i dowcipne wywody były też zręcznymi unikami. Nawet wtedy, gdy padło zasadnicze pytanie: czym jest dla pana prawda? Littell szybko przeszedł do rozważania rozmaitych teorii historycznych.
To spotkanie pokazało dobitnie, że problem z powieścią Littella nie ma związku z warstwą faktograficzną. Tutaj głosy są w miarę zgodne - pisarz wiernie odtworzył zdarzenia, jest na bieżąco z najnowszymi badaniami. Nawet Claude Lanzmann, reżyser filmu "Shoah", który początkowo krytykował powieść - w wywiadzie dla niemieckiej prasy komplementował pisarza, a przy okazji samego siebie: "Littell jest bardzo utalentowany. Byłem zadziwiony, jak wszystko w tej powieści zgadza się z rzeczywistością. Ludzie, miejsca, fakty. Myślę sobie, że tylko dwoje ludzi może zrozumieć tę książkę od początku do końca: Raul Hilberg ( autor monumentalnej pracy "Zagłada Żydów") i ja". Protest krytyków budził więc nie tyle sam temat, ile zamiar pisarza, żeby zajrzeć do umysłu oprawcy, zrozumieć go i z tej perspektywy obserwować kolejne masakry na Żydach. "Próba wywołania empatii dla nazisty wydaje się bardziej przynależeć do Hollywoodu niż do literatury czy historii". zauważył niemiecki historyk w "Le Monde". Dla części krytyków niewiarygodna wydawała się konstrukcja bohatera. Max Aue to "mieszanka nieprawdopodobna i nieznośna oficera SS, homoseksualisty, brata, który pożąda siostry i syna fantazjującego o zabiciu matki" .
Zanim książka ukazała się w całości w Niemczech, "Frankfurter Allgemeine Zeitung" opublikował pierwszych 100 stron i otworzył stronę internetową, na której przez dwa tygodnie trwała burzliwa dyskusja. "To książka potwór - pisał jeden z uczestników - To błysk geniuszu i kupa śmieci. Ta dzieło, które rzuca na kolana dobry smak i błotna lawina kiczu". Najostrzejszy tekst napisała w "Die Zeit" znana krytyczka Iris Radisch: "Dlaczego mamy czytać książkę wykształconego idioty, który pisze źle, którego pociągają seksualne perwersje, fascynuje rasistowska ideologia i archaiczna wiara w przeznacznie? Obawiam się, że jeszcze nie znalazłam odpowiedzi na to pytanie". Co na to Littell? Programowo nie zabiera głosu. Można policzyć na palcach wywiady, których udzielił. W jednym z nich przyznał prowokacyjnie, że ma wiele wspólnego ze swoim bohaterem.
Łaskawe (Les bienveillantes)
Jonathan Littell
przeł. Magdalena Kamińska-Maurugeon