Życie codzienne w PRL-u - w tych czasach, które pamiętam, w latach 80. - było w dużej mierze skoncentrowane na jedzeniu. Przyjmijmy roboczo, że w czterech głównych wymiarach - dwóch praktycznych (aprowizacji i pichcenia) oraz dwóch niematerialnych (sprawiedliwości i marzeń). A samo spożywanie posiłków? Wypadało raczej blado w konfrontacji z ilością wysiłku włożonego w zdobycie produktów oraz wytworzenie, a często i wymyślenie z nich czegoś jadalnego. Blado wypadało również w zderzeniu z budzącym potężny gniew fundamentalnym brakiem egalitaryzmu w rzekomo bezklasowym społeczeństwie - wiadomo było, kto i dlaczego może żreć więcej. Wszystko to miało miejsce w cieniu jednocześnie bliskiej i niedosiężnej kultury konsumpcyjnej Zachodu; człowiek patrzył we własny talerz i widział na nim nie to, co obecnie mu nałożono, ale to, co mógłby zjeść, gdyby los rzucił go za żelazną kurtynę.
Monika Milewska w słusznych rozmiarów (650 stron) książce „Ślepa kuchnia. Jedzenie i ideologia w PRL” naświetla wszystkie te wymiary, a także robi dużo więcej: zderza perspektywę konsumentów z politycznymi celami i ambicjami komunistycznej władzy; czyni to uważnie, rozumiejąc, że kolejne dekady Polski Ludowej znacznie się od siebie różniły. Milewska, pisarka i antropolożka, imponuje w „Ślepej kuchni” erudycją i szerokością spojrzenia - poszczególne rozdziały traktują m.in. o nigdy niedokończonej reformie rolnej, o „walce o handel”, o mechanicystycznej, racjonalizatorskiej ideologii żywienia, coca-coli i czekoladzie, systemie kartkowym, sklepach „za żółtymi firankami”, inspiracjach kulinarnych w ramach obozu socjalistycznego, komunistycznym podszywaniu się pod rytuały i święta religijne czy o roli kobiet w gospodarstwie domowym. Wobec tego ogromu informacji i tematów skupiłbym się więc na najważniejszym - w moim przekonaniu - fetyszu PRL-owskiej konsumpcji: na mięsie.