W zasadzie każdy thriller szpiegowski można ustawić na skali, której skrajne punkty wyznaczają przygody Jamesa Bonda - hipermęskiej, superbohaterskiej skamieliny brytyjskiego imperializmu, a z drugiej powieści Johna le Carrégo - skomplikowane, realistyczne historie o lojalności, tożsamości i biurokracji w świecie służb. W którąkolwiek stronę byśmy poszli, w istocie zawsze zostajemy w Wielkiej Brytanii (nawet jeśli jesteśmy w Polsce, Stanach Zjednoczonych czy w Rosji) - to Brytyjczycy (Fleming, le Carré, ale też m.in. Deighton, Forsyth czy Follett) nadali powieści szpiegowskiej kanoniczny kształt, czyniąc z niej coś w rodzaju przedmiotu lokalnej dumy, wprowadzając do języka i kultury wizualnej symboliczne klucze, którymi zawsze da się otworzyć drzwi do ukrytego gabinetu luster.
O czym jest thriller szpiegowski? W czasach zimnej wojny - w okresie rozkwitu gatunku - było raczej oczywiste, że o "nas" i o "nich", a co za tym idzie, o zdradzie. Sprawy trochę się pokomplikowały po upadku dwubiegunowego świata, ale powieść szpiegowska jakoś się odnalazła w tym nowym. Zajęła się rozpracowywaniem islamskiego terroryzmu i globalnego kapitalizmu, połączyła siły z technothrillerem w nieco przypominającym luddyzm lęku przed cyfrową przyszłością. Zaczęła pytać o to, kim jesteśmy "my", a kim są "oni". Mimo wszystko jednak mogło się zdawać, że mamy do czynienia z gatunkiem schyłkowym, skazanym z jednej strony na niekończące się "bondowskie" sequele, z drugiej zaś na rozpuszczenie się w bardziej chwytliwych i aktualnych konwencjach popkultury. A potem pojawił się Mick Herron i jego cykl powieści o szpiegach nieudacznikach.
Seria liczy już sobie osiem części (w polskich przekładach ukazały się jak dotąd trzy), pierwsza książka z cyklu ("Kulawe konie") została brawurowo zekranizowana (do obejrzenia w Apple TV+) i nie ulega wątpliwości, że Herron wymyślił coś nowego. Pytanie, co właściwie myśleć na ten temat. Czy to przełom, czy może urzekający łabędzi śpiew?
Reklama