Cormac McCarthy "Dziecię boże"
(oryg. "Child of God")
Tłum. Anna Kołyszko
Wyd. Wydawnictwo Literackie, 2009
Reklama
Książka ukaże się 25 marca 2009 roku

p

W mroźny poranek na początku grudnia Ballard zszedł z Żabiej Góry z parą wiewiórek przywieszoną u pasa i dotarł na szosę. Kiedy obejrzał się na polanę pod górą, zobaczył sa­mochód z cicho turkoczącym silnikiem i niebieski dym snujący się w mroźnym porannym powietrzu. Przeszedł na drugą stronę drogi, przedarł się przez krzaki, i dalej przez las, aż znalazł się nad tym parkingiem. Samochód nadal stał i warczał na wolnym biegu. Ballard nie widział nikogo w środku.

Podkradł się przez przydrożne zarośla, zatrzymał się około stu metrów od samochodu. Patrzył. Słyszał miarową pracę silnika, a gdzieś z daleka, w ten cichy poranek w górach, dobiegł go dźwięk gitary i śpiew. Po chwili granie ustało i usłyszał czyjś głos.

To radio – powiedział.

Reklama

W aucie nie było żywej duszy. Okna miało zaparowane, ale chyba i tak nikogo nie było w środku.

Wynurzył się z krzaków i przeszedł obok samochodu. Jakby się kto pytał, wraca sobie szosą z polowania na wiewiórki. Mijając samochód, zajrzał do środka. Z przodu siedzenie było puste, za to z tyłu leżało dwoje na wpół nagich ludzi. Gołe udo. Stercząca do góry ręka. Owłosione pośladki. Ballard nie zwolnił kroku. Po chwili jednak stanął. Gapiły się na niego wytrzeszczone, nieruchome oczy.

Zawrócił. Z niewyraźną miną zajrzał przez okno. Z kłębowiska ubrań i powykręcanych kończyn świdrowały go niewidzącym wzrokiem oczy osadzone w kredowobiałej twarzy. Oczy młodej dziewczyny. Postukał w szybę. Spiker w radiu powiedział:

Kolejną piosenkę chcielibyśmy zadedykować zwłaszcza ludziom chorym i pozostającym w zamknięciu.

Na górze odezwały się dwa kruki, ich chrapliwe krakanie poniosło się w zimnym, osamotnionym powietrzu.

Trzymając strzelbę w pogotowiu, Ballard otworzył drzwi samochodu. Mężczyzna leżał rozwalony między udami dziewczyny.

Hej – zagadnął Ballard.

Zbierała kwiatki, żeby uwić panu wianek.

Śliczne kwiatki, co nie zwiędną wcale.

Ballard usiadł na brzegu fotela za kierownicą, wyciągnął rękę i wyłączył radio. Silnik zawarczał tur tur tur. Znalazł wzrokiem klucz, przekręcił w stacyjce. W samochodzie zrobiło się bardzo cicho. Byli tam tylko we troje. Ukląkł na siedzeniu, przechylił się przez oparcie, przyjrzał się parze ludzi. Pociągnął mężczyznę za ramię. Ręka mężczyzny opadła z siedzenia na podłogę, na co Ballard aż odskoczył, bo się tego nie spodziewał, i uderzył głową w dach.

Nawet nie zaklął. Wpatrywał się tylko na klęczkach w oba ciała.

Toż te sukinsyny nie żyją jak jasny pierun — po­wiedział.

Dziewczynie wystawała jedna pierś. Bluzkę miała rozwartą, a stanik podjechał jej pod szyję. Ballard długo się przyglądał. W końcu sięgnął nad plecami martwego mężczyzny i dotknął piersi kobiety. Była miękka i chłodna. Poduszką kciuka pogłaskał pełny brązowy sutek.

Wciąż miał przy sobie strzelbę. Wysiadł tyłem z samochodu, stanął na drodze, rozejrzał się, natężył słuch. Wokół nie zaśpiewał nawet ptak. Odczepił wiewiórki od pasa, położył je na dachu samochodu, strzelbę oparł o zderzak i znów wsiadł. Przechylił się przez fotel, złapał mężczyznę i usiłował ściągnąć go z dziewczyny. Ciało osunęło się ociężale, głowa opadła. Ballard przewrócił nieboszczyka na bok, ale ten zaklinował się za oparciem przedniego fotela. Ballard lepiej teraz widział dziewczynę. Wyciągnął rękę i pogłaskał jej drugą pierś. Chwilę tak głaskał, a potem kciukiem zamknął jej powieki. Była młoda i bardzo piękna. Zamknął drzwi, żeby nie leciało zimno. Ponownie złapał mężczyznę. Facet wyglądał jak wisielec. Był w koszuli i w spodniach opadających na buty. Ballard z zapamiętaniem chwycił go za zimne, nagie biodro i pociągnął. Mężczyzna zsunął się i upadł na podłogę między siedzeniami, i leżał tak, gapiąc się jednym otwartym, jednym na wpółzamkniętym okiem.

Skaranie boskie — mruknął Ballard pod nosem.

Penis nieboszczyka w mokrym żółtym kondomie sterczał sztywno, jakby Ballarda wytykał.

Ballard wysiadł tyłem, wziął strzelbę i doszedł do miejsca, skąd było widać dalszy odcinek drogi. Wrócił, zatrzasnął drzwi i obszedł samochód z drugiej strony. Panował siarczysty mróz. Po chwili Ballard znów wsiadł do auta. Dziewczyna leżała z zamkniętymi oczami, piersi wyzierały jej z rozchylonej bluzki, blade uda miała rozłożone. Przeszedł przez siedzenie.

Nieboszczyk obserwował go z podłogi. Ballard kopnął jego stopy na bok, żeby mu nie zawadzały, podniósł majtki dziewczyny, powąchał i schował do kieszeni. Wyjrzał przez tylną szybę, nasłuchiwał. Ukląkł między nogami dziewczyny, rozpiął pasek, spuścił spodnie.

Wyglądał jak szalony gimnastyk obrabiający zimnego trupa. Wyszeptał do tego woskowego ucha wszystko, co kiedykolwiek chciał nagadać kobiecie. Gdzie jest powiedziane, że ona go nie słyszy? Kiedy skończył, wstał, znów wyjrzał. Okna były zaparowane. Wytarł się rąbkiem jej sukienki. Zobaczył, że stoi na nogach martwego mężczyzny. Tamtemu członek wciąż sterczał. Ballard podciągnął spodnie, przeszedł przez siedzenie, otworzył drzwi i wyszedł na drogę. Schował koszulę do spodni, zapiął portki. Wziął strzelbę i ruszył przed siebie. Nie uszedł daleko, kiedy stanął i zawrócił. Od razu zobaczył wiewiórki na dachu. Schował je za pazuchę, otworzył drzwi, sięgnął do środka, przekręcił kluczyk, wcisnął starter. Silnik zachrobotał głośno w tej ciszy i ożył. Ballard spojrzał na licznik paliwa. Zostało ćwierć baku. Spojrzał na ciała leżące z tyłu, zamknął drzwi i ruszył drogą.

Nie uszedł pół kilometra, kiedy znów się zatrzymał. Stanął pośrodku drogi, zapatrzony przed siebie.

Diabła tam – powiedział.

I zawrócił, najpierw powoli, następnie biegiem.

Kiedy wsiadał do samochodu, silnik wciąż turkotał. Zziajany Ballard wciągał dużymi haustami zimne powietrze w obolałe płuca. Szarpnął drzwi, wszedł do środka, sięgnął na tylne siedzenie, pociągnął spodnie nieboszczyka, dostał się do tylnej kieszeni, włożył rękę i wyciągnął portfel. Podniósł, otworzył. W pożółkłych, plastikowych, przezroczystych okienkach zdjęcia rodzinne. Wyjął chudy plik banknotów, przeliczył. Osiemnaście dolarów. Złożył i wsadził sobie do kieszeni, po czym schował znów portfel w spodnie mężczyzny, wysiadł, zamknął drzwi. Wyjął pieniądze z kieszeni, ponownie przeliczył. Już miał podnieść strzelbę, ale powstrzymał się i ponownie wsiadł do samochodu.

Omiótł wzrokiem podłogę z tyłu, rzucił okiem na siedzenie, pomacał ręką pod ciałami. Zajrzał na przód. Jej torebka leżała na podłodze obok fotela. Otworzył, wyjął portmonetkę, otworzył, wyjął małą garść monet i dwa zwinięte banknoty dolarowe. Przetrząsnął torebkę, wyjął szminkę i róż, schował do kieszeni, zatrzasnął torebkę i posiedział chwilę z torebką na kolanach. Jego wzrok padł na schowek w desce rozdzielczej. Za naciśnięciem guzika drzwiczki opadły. W środku leżały jakieś papiery, latarka i półlitrowa butelka akcyzowanej whisky. Wyjął i obejrzał pod światło. Zostało dwie trzecie. Zamknął schowek, wysiadł z samochodu, wsadził sobie butelkę do kieszeni i zatrzasnął drzwi. Zajrzał do środka, żeby jeszcze raz spojrzeć na dziewczynę, i ruszył drogą. Ledwo uszedł kilka kroków, zatrzymał się i zawrócił. Otworzył drzwi, włożył rękę, włączył radio.

We wtorek wieczór odwiedzimy szkołę w Bulls Gap — zapowiedział spiker.

Ballard zamknął drzwi i ruszył drogą. Po chwili stanął, wyjął butelkę, wypił łyk i poszedł dalej.

Był już prawie na rozstajach dróg u podnóża góry, kiedy zawrócił po raz ostatni. Obejrzał się za siebie, na drogę. Kucnął, oparł strzelbę kolbą o ziemię, po czym złapawszy osadę oburącz, oparł się brodą na jednej ręce zgiętej w nadgarstku. Splunął. Spojrzał w niebo. Po chwili wstał i ruszył z powrotem drogą. Nad górskim zboczem frunął niesiony wiatrem jastrząb, a słońce pobieliło mu podbrzusze i spód skrzydeł. Nadleciał, błysnął w słońcu, wzbił się do góry. Ballard przyśpieszył kroku. Coś go ściskało i ssało w dołku.

Do domu wrócił późnym rankiem z ciałem dziewczyny. Niósł ją na plecach półtora kilometra, zanim całkiem opadł z sił. Oboje leżeli w lesie na posłaniu z liści. Ballard oddychał cicho zimnym powietrzem. Schował strzelbę i wiewiórki w pryzmie czarnych liści pod wapienną półką, dźwignął z wysiłkiem dziewczynę i ru­szył dalej.

Przyszedł przez las z tyłu domu, przez dzikie tra­wy i wyschłe chwasty za stodołą, przeniósł dziewczynę przez wąskie drzwi, wszedł do środka, złożył ją na materacu i przykrył. Po czym znów wyszedł na dwór z siekierą.

Wrócił z naręczem chrustu, rozpalił ogień na kominku i usiadł przed nim. Kiedy już odpoczął, odwrócił się do dziewczyny. Rozebrał ją do naga i obejrzał dokładnie, lustrując całą od stóp do głów, jak gdyby chciał poznać jej budowę. Wyszedł i obejrzał ją sobie przez okno, leżącą nago przed kominkiem. Po powrocie rozpiął spodnie, zdjął i położył się obok niej. Przykrył siebie i ją kocem.

Po południu wrócił po strzelbę i wiewiórki. Schował wiewiórki za pazuchę, sprawdził zamek strzelby, żeby zobaczyć, czy jest naładowana, i ruszył w górę zbocza.

Kiedy wyszedł z na wskroś zimowego lasu, samochód nadal tam stał. Silnik już nie chodził. Ballard przysiadł na piętach i patrzył. Wokół panowała cisza. Z dołu dobiegał cichy głos radia. Po chwili wstał, splunął, rozejrzał się ostatni raz i zszedł z góry.

Rano, kiedy czarne młode drzewka sterczały z górskiego zbocza jak noże, na jego teren wkroczyli dwaj chłopcy i weszli do domu, w którym Ballard leżał skulony pod kocem na podłodze przed wygasłym kominkiem. Martwa dziewczyna leżała w drugim pokoju, żeby się nie zepsuła od gorąca.

Stanęli w drzwiach. Osaczony Ballard postawił oczy w słup i jak nie ryknie, aż wzięli nogi za pas, omal nie pospadali ze schodów, na podwórze.

Czego tu, psiakrew, szukacie?! – wrzeszczał.

Stali na podwórku. Jeden trzymał w ręce strzelbę, drugi – łuk własnej roboty.

To jest kuzyn Charlesa – przedstawił kolegę chłopak ze strzelbą. – Nie możesz go stąd wyganiać. Powiedzieli nam, że możemy tu zapolować.

Ballard spojrzał na kuzyna.

No to polujcie – rzucił.

Chodź, Aaron – odezwał się chłopak ze strzelbą.

Aaron spojrzał na Ballarda ze złością i obaj przemierzyli podwórko.

Tylko trzymajcie się z dala ode mnie! – zawołał za nimi Ballard z ganku. Dygotał z zimna. – Wara od mojego domu!

Kiedy zniknęli w suchych badylach, jeden jeszcze coś krzyknął, ale Ballard już nie usłyszał co. Stanął w drzwiach, w których przed chwilą stali chłopcy, i spojrzał na pokój, żeby się przekonać, czy uda się stwierdzić, co oni mogli zobaczyć. Ciężko byłoby im cokolwiek dojrzeć. Leżała pod szmatami. Wszedł, rozpalił znów ogień, ukucnął przed paleniskiem i zaczął kląć.

Ze stodoły przyciągnął nieociosaną drabinę własnej roboty i zaniósł do pokoju, w którym leżała dziewczyna. Jeden koniec wstawił do małego kwadratowego otworu w suficie, wszedł po niej na górę i wyjrzał na strych. Dach z cedrowych gontów odcinał się szaloną układanką na tle zimowego nieba, a w szachownicy ciemności rozpoznał kilka starych kartonów pełnych zakurzonych słoików z konserwami. Wszedł na górę, zrobił trochę miejsca na obluzowanych deskach podłogi, odkurzył szmatami i zszedł.

Była dla niego za ciężka. Stanął w połowie drabiny, jedną ręką trzymał się najwyższego szczebla, drugą obejmował w pasie martwą dziewczynę, która wisiała mu pod pachą w podartej, byle jak zszytej koszuli nocnej. Zniósł ją na dół. Spróbował wciągnąć ją za szyję. Nie wszedł wiele wyżej. Usiadł z nią na podłodze w zimnej izbie, z ust buchały mu obłoczki bieli. Jeszcze raz wybrał się do stodoły.

Przyniósł do domu kilka kawałków sznura do pługa, usiadł przed kominkiem i powiązał wszystkie ze sobą. Następnie obwiązał bladego trupa sznurem w pasie i trzymając za drugi koniec, wszedł na drabinę. Dziewczyna powstała z ramionami zwisającymi bezwładnie i szorując po podłodze włosami, wjeżdżała z wolna po drabinie, obijając się o szczeble. W pół drogi na górę utknęła i zadyndała. Po chwili znów zaczęła podjeżdżać do góry