Na okładkowym zdjęciu znalazła się cała rodzina Konwickich, ale centralną pozycję zajmuje olbrzymie, bure kocisko, trzymane przez pisarza czule w objęciach i absorbujące całą uwagę matki. Tak jakby to on był najważniejszy.
Maria Konwicka: Tak było. Proszę zauważyć, że na tym zdjęciu kot „patrzy Holoubkiem”. Iwan był sercem domu i gwiazdą literacką. Po „Kalendarzu i klepsydrze” zyskał rzesze wielbicieli, którzy żądali wieści o nim w kolejnych książkach, słali z zagranicy kocie żarcie. Że sytuacja wymyka się spod kontroli zrozumiałam, gdy w czasie stanu wojennego rodzice biedowali, a z całego świata napływały paczki z jedzeniem dla Iwana. Mam wrażenie, że ojciec był na polskim gruncie prekursorem lansowania kotów w kulturze, trendu, który doprowadził dziś do sytuacji, że nie sposób otworzyć internetu, żeby nie utonąć w morzu zdjęć słodkich kiciusiów .Ale ja myślę, że z kotem Iwanem sprawa jest poważniejsza. Mam wrażenie, że on nadal wpływa na rzeczywistość.
Jak to?
Gdy po śmierci ojca wystawiłam nasze mieszkanie na ulicy Górskiego na sprzedaż, chciałam to zrobić anonimowo, spokojnie. I wtedy zdarzył się cały łańcuch niespodziewanych wydarzeń. Informacja o sprzedaży mieszkania Konwickiego dostała się do mediów, wybuchł skandal. Ja występowałam w nim w roli wrednej rodziny, która nie ma pomysłu na zagospodarowanie pamiątek po wielkim pisarzu, żądano, aby mieszkaniem zaopiekowało się państwo. I tak się stało – Instytut Książki urządzi na Górskiego lokal gościnny dla tłumaczy-rezydentów. Na honorowym miejscu zawisło wielkie zdjęcie Chrisa Niedenthala przedstawiające ojca na balkonie na tle Pałacu Kultury. Aż nagle uświadomiłam sobie, kto jest na pierwszym planie tego zdjęcia. To kot Iwan! Na tle ojca i Pałacu Kultury. To znak! Pomyślałam sobie, że to wszystko, co się wydarzyło, cała ta afera z mieszkaniem, to sprawka Iwana, jego duch chce być celebrytą. Sama się z siebie śmiałam, że to takie głupawe myśli, ale przestałam się śmiać, gdy kilka dni później dostałam propozycję napisania jego biografii.
I taka biografia powstanie?
Mam nadzieję. Ja się temu poddaję, bo jeżeli Iwan dysponuje takimi mocami, żeby skłonić instytucje państwowe do zakupu mieszkania, to co ja biedna mogę zrobić. Nie mam wyjścia – jeśli Iwan chce biografii - proszę bardzo, na film też się zgodzę. Wstęp napisze Ludwika Włodek, wnuczka Pani Marii Iwaszkiewicz, od której przed laty dostaliśmy Iwana. Mam mnóstwo rysunków przedstawiających Iwana autorstwa mojej matki, która była ilustratorka książek dla dzieci.
Czyli jak każdy rasowy właściciel kota ulega mu pani bezgranicznie. Choć jest to przypadek szczególny, bo tutaj celebrytą chce zostać duch kota.
Myślę, że za życia Iwan miał tyle godności, że i jako duch zasługuje …
Tadeusz Konwicki opisywał Iwana jako potwora i tyrana, który terroryzuje całą rodzinę bijąc i gryząc. Na rysunkach Danuty Lenicy jest jakby zupełnie inny kot – milusi, słodki i z zatroskanym wyrazem pyszczka…
Bo każdy widzi świat na swój sposób, a rodzice bardzo się od siebie różnili. Mama, pochodząca z rodziny poznańskich plastyków, była uroczą, delikatną osobą, w jakimś sensie niewinną, o dziecięcej wyobraźni. Tata, Wilniuk, był natomiast krnąbrny, lubił prowokować. Panowała między nimi jednak wielka harmonia. Spotkali się po wojnie w Warszawie. Mama miała zaledwie 18 lat, właśnie zdała maturę i była w domu rozpieszczana. Ojciec był niedużo starszy, ale dużo więcej przeżył, był w partyzantce. W każdym razie kochali się, szanowali i przeżyli razem 50 lat w wielkiej harmonii.
Jak się dorastało w domu artystów?
Ojciec był świetnym aktorem, nienawidził nudy, bywał, zwłaszcza gdy sobie golnął, duszą towarzystwa. Ale na co dzień był raczej ponury, milkliwy. Ciągle leżał i czytał, pisał w nocy. Tak naprawdę to niewiele go pamiętam z dzieciństwa. Był bardzo zajęty – ciągle pisał, reżyserował, był kierownikiem Zespołu Filmowego Kadr. Więcej siedział w domu po 1968 roku, kiedy zespół rozwiązano, a ojciec dostał zakaz druku. Wtedy jeszcze więcej leżał na kanapie i jeszcze więcej czytał, a także godzinami wisiał na telefonie gadając ze Stasiem Dygatem. Dzwonili do siebie po kilka razy dziennie.
Jak ten brak zaangażowania w sprawy domowe znosiła mama?
Bardzo cierpliwie, z wielkim zrozumieniem. Ona pochodziła z rodziny artystów, sama była artystką i rozumiała potrzebę wolności. Sama często chowała się w swój wewnętrzny świat, jak nie podobało jej się coś, to milczała. U nas w domu nikt na nikogo nie krzyczał, więcej, dla rodziców samo okazywanie nadmiaru uczuć było trudne. Taki mieli styl, pewnej powściągliwości i dyskrecji. Mama była jak królowa, ojciec z dumą podkreślał, że ożenił się z prawdziwą damą. Moi rodzice dobrali się w uczciwości, delikatności. Może dlatego po 1989 roku mieli poczucie, że nie nadają się do tego nowego świata, do tej ciągłej rywalizacji. „Chcieliście wolności, to ją macie” – mawiał ojciec.
Ostatnia powieść Tadeusza Konwickiego ukazała się w 1992 roku. Dlaczego przestał pisać?
Był zmęczony, samotny po śmierci mojej matki, kolejno odchodzili jego przyjaciele. Miał poczucie, że nie pasuje do tego nowego świata, choć nie oskarżał go, nie miał pretensji. Dla mnie to była taka ostatnia lekcja od niego, że najważniejszy jest dystans. Dystans i spokój.
Książka „Byli sobie raz” Marii Konwickiej ukazała się nakładem wydawnictwa Znak.
rozmawiała Agata Szwedowicz