50 lat temu, w nocy z 8 na 9 sierpnia 1969 r. w posiadłości przy 10050 Cielo Drive w Los Angeles, członkowie "Rodziny" Charlesa Mansona w brutalny sposób zamordowali będącą w ciąży żonę Romana Polańskiego Sharon Tate, przyjaciela polskiego reżysera Wojciecha Frykowskiego i jego dziewczynę Abigail Folger, cenionego stylistę z Hollywood Jaya Sebringa oraz 18-letniego Stevena Parenta. Dzień później na rozkaz Mansona jego wyznawcy zamordowali małżeństwo LaBianca.

Reklama

Wśród osób, które dokonały tych zbrodni, były m.in. Patricia Krenwinkel (mordowała w domu Tate i Polańskiego oraz w posiadłości LaBianca) oraz Leslie van Houten, która brała udział w morderstwie małżeństwa La Bianca. Obie do dziś siedzą w więzieniu.

To właśnie im 20 lat pracy poświęciła ceniona i nagradzana dziennikarka Nikki Meredith. Autorka badała też fenomen podporządkowania się autorytetom oraz działania pod ich wpływem. Efektem jej pracy jest książka "Ludzkie potwory. Kobiety Mansona i banalność zła", która ukazała się nakładem wydawnictwa Czarne.

Autorka książki kilkukrotnie spotykała się z Patricią Krenwinkel oraz Leslie van Houten. "Kiedy ćwierć wieku po brutalnych morderstwach +Rodziny+ Mansona obejrzałam dokument, w którym obie się wypowiadały, byłam wstrząśnięta. Te dwie kobiety w średnim wieku to były kompletnie inne osoby od tych, które wszyscy oglądali podczas procesu na początku lat 70. Wtedy z pogardą traktowały nasz system prawny i kpiły z bliskich opłakujących zamordowanych członków rodzin. Chciałam się przekonać, na ile i czy naprawdę się zmieniły, czy tylko przybrały pozy skruchy i żalu, by uzyskać wcześniejsze zwolnienie z więzienia. A jeżeli się zmieniły, to jak wytłumaczą brutalne morderstwa, w których brały udział" – powiedziała Nikki Meredith.

Reklama

Podkreśliła, że kilka lat zajęło "kobietom zrozumienie, że brały udział w brutalnym morderstwie tylu osób. Były wtedy w pełni świadome, nie były pod wpływem narkotyków. Bardzo wyraźnie pamiętają to, co działo się w te dramatyczne dni 1969 r. Lesie była w pełni świadoma bólu, jakiego doświadczały ofiary, ale kompletnie jej to nie ruszało".

Opisując spotkanie z Krenwinkel, która miała niecałe 22 lata, gdy dokonała morderstw w domu Tate i Polańskiego, autorka przywołuje jedno z pierwszych zdań, które usłyszała od skazanej: "codziennie dopada mnie świadomość, że gdy będę umierała, nie pozostawię po sobie niczego, co nie byłoby okropne".

Meredith powiedziała PAP, że Patricia zdradziła jej, w jaki sposób uwolniła się od wpływu Mansona: "to nie było jakieś objawienie, tylko stopniowe przebudzenie".

Reklama

"Mówiła mi, że jej hobby to haftowanie. Myśląc o wszystkich latach spędzonych w więzieniu, porównywała je do rozsupływania setek różnych nici związanych w jeden kłębek. Trzeba pomału i po kolei pociągać za nitkę i wyciągać. Robiła tak przez lata, po kolei rozplątując poszczególne nitki jak poszczególne elementy swojego losu" – dodała Meredith.

Autorka przyznała, że fascynowało ją pytanie, "dlaczego aż tylu lat potrzebowały te kobiety, aby odnaleźć w sobie współczucie dla ofiar". W znalezieniu odpowiedzi pomogła jej rozmowa z Diane Benscoter, która należała do Kościoła Zjednoczeniowego. Po tym jak udało jej się wyjść z tej sekty, napisała książkę, daje wykłady o podobnych grupach.

"Powiedziałam jej, że te kobiety nie potrafiły odróżnić dobra od zła, były pozbawione jakichkolwiek uczuć wobec ofiar. Nie okazały krzty empatii dla ich cierpienia. Stwierdziła, że po tym, czego doświadczyła w Kościele Zjednoczeniowym, doskonale rozumie, jak to możliwe. Tak, jak rozumie wysadzających się w powietrze samobójców czy matki, które otruły swoje dzieci w osadzie Jonestown Jima Jonesa" – powiedziała Meredith, myśląc o masakrze sekty Jima Jonesa, do której doszło w 1978 r. w Gujanie. Ponad 900 członków sekty popełniło samobójstwo.

Rozmówczyni Meredith w uwolnieniu się od sekty pomogły książki amerykańskiego psychiatry Roberta Jay’a Liftona, który opisywał idealistyczne komuny totalitarne.

Meredith powiedziała, że Diane wyjaśniła jej mechanizmy działające w sekcie w następujący sposób: "Przywódca jest Bogiem, a Bóg stoi ponad prawem. Ponadto w takiej wspólnocie dostajesz zgodę na odrzucanie prawa obowiązującego w społeczeństwie. Członek szybko zaczyna wierzyć, że wszelkie obyczaje i reguły, wśród których dorastał, są złe, bo zostały wymyślone przez człowieka. Lider powtarza w kółko to samo i wszyscy mu wtórują. Nie ma innej, odmiennej opinii. Nie ma weryfikowania prawdy, balansu poglądów. Wszystko jest narzucone z góry, a ty zaczynasz czuć się wyjątkowo, bo masz dostęp do tajemnicy znanej nielicznym".

Autorka "Ludzkich potworów” pytała Benscoter, skąd bierze się u tych ludzi brutalność. W odpowiedzi usłyszała, że to wynik "reakcji chemicznej, to euforyczne uczucie, bo masz wrażenie, że robisz dobrze. Dostajesz nieprawdopodobnych mocy. Jesteś w bańce prawości, wszystko inne znika, jest nieistotne. Nie ma dla ciebie rzeczy niemożliwych".

Nikki Meredith zdradziła, że fascynuje ją, jak owa bańka "pozbawia ludzi instynktu. Matki z Jonestown nie wyszły z niej nawet, kiedy widziały własne dzieci wymiotujące trucizną, to nimi nie wstrząsnęło, bo jak mówi Diane: +wierzysz, że masz bilet do nieba, a świat jest zły+".

Leslie i Patricia potrzebowały pięciu lat, by wydobyć się z mansonowskiej bańki. "Jak mi wyjaśniła Diane właśnie ta ekstremalna brutalność powodowała, że mózg je przed tym obronił. Zwróciłam jej uwagę, że czym innym jest działanie niezgodne z prawem, do czego ma zmuszać boska interwencja, a czym innym zadanie strasznego cierpienia innym i nieodczuwanie żadnych emocji" – zaznaczyła dziennikarka i dodała, że Benscoter wyjaśniła jej, że "kiedy przekroczysz tę linię, kończy się odczuwanie empatii. Twoje przetrwanie zależy od jej odrzucenia. Tu nie chodzi tylko o empatię, ale o wszystko, co było dla ciebie wartościowe, w co wierzyłaś. Potem potrzeba naprawdę dużo czasu, żeby wrócić do swojej pierwotnej wersji, do tego, co uważało się za dobre, a co złe przed tym praniem mózgu".

Jeden z rozdziałów w książce Meredith zatytułowała "Każdy może zostać zbrodniarzem". Autorka poświęciła go kwestii "badań nad posłuszeństwem wobec jakiegoś autorytetu".

W rozdziale wspomina słynny eksperyment Stanleya Milgrama przeprowadzony na Uniwersytecie Yale w latach 60. XX wieku. Tak opisuje go w książce: "badanym powiedziano, że uczestniczą w eksperymencie naukowym dotyczącym wpływu kary na proces uczenia się i zapamiętywania, choć tak naprawdę chodziło o zbadanie ich zdolności do zachowań sadystycznych, do których podpuszczała je osoba występująca w roli autorytetu. Zamysłem Milgrama było przyjrzenie się, jak przeciętny Amerykanin zachowa się w sytuacji z grubsza przypominającej tę, w jakiej znaleźli się zwyczajni Niemcy, którym rozkazano uczestniczyć w torturowaniu i zabijaniu Żydów. W rzeczywistości w trakcie eksperymentu nie rażono nikogo prądem, choć rzekomy uczeń, którym tak naprawdę był współpracownik Milgrama, krzyczał coraz głośniej w miarę, jak ponoć zwiększano napięcie".

W opisie sporządzonym po badaniach Milgram nie krył zaskoczenia liczbą Amerykanów z różnych środowisk i profesji, którzy zastosowali się do wydawanych im poleceń. Milgram wskazuje, że ponad dwie trzecie badanych okazało posłuszeństwo wobec eksperymentatora i zadawało wstrząsy mimo krzyków osoby rażonej prądem. Większość badanych zwiększała napięcie ładunków.

"Sam tytuł rozdziału zaczerpnęłam od francuskiego katolickiego księdza Patricka Desboisa, który przez ponad dekadę wędrował od wioski do wioski na Ukrainie, by poznać historię półtora miliona Żydów zgładzonych tam, zanim naziści opracowali metody ostatecznego rozwiązania kwestii żydowskiej" - powiedziała.

Autorka przypomniała, że przez wiele lat tamte wydarzenia były ukrywane, mało kto o nich wiedział. "Nie były tak pamiętane, jak to, co działo się w Polsce czy Niemczech. Najpierw ukrywali je naziści, a potem Sowieci. Zaintrygowało mnie to, że jego badania wykazały, że wiele spośród osób, które dokonywały zbrodni, to byli zwykli wieśniacy, a nie naziści. Likwidowali i chowali ciała współmieszkańców swoich wiosek. Łącznie z ciałami na kilka dekad pochowali prawdę o tamtych wydarzeniach" – powiedziała.

Przypomniała wywiad Desboisa z 2015 r., w którym mówił, że ze swoich badań wyniósł straszną naukę o ludzkiej naturze, przekonał się o tym, że skłonność do przemocy jest powszechna.

"Desbois powiedział, że nauczył się, że każdy może być zabójcą i każdy może stać się ofiarą. Wyraził też przygnębiające stwierdzenie, że nauczył się, że ludzie lubią patrzeć na śmierć innych, kiedy mają pewność, że sami nie zginą" - powiedział.

W książce dziennikarka pisze, że "Patricia i Leslie same przyznają, że kierowała nimi chęć okazania posłuszeństwa Mansonowi, a nawet pragnienie sprawienia mu radości. Zatem dawały upust zwierzęcej nienawiści odczuwanej przez Mansona, nie zaś przez nie same".

Wiele okoliczności złożyło się na to, że obie kobiety dostały się pod skrzydła Mansona. W książce Meredith pisze, że Patricia powiedziała jej, że "jako dziecko stała się obiektem bezlitosnych kpin, przez co zaczęła postrzegać siebie jako brzydulę, a to wykorzystał potem bez skrupułów Manson. Na początku ich znajomości powtarzał, że jest piękna. Po raz pierwszy czuła się atrakcyjna".

Autorka przedstawia też historię Leslie van Houten. Wychowywała się, jak sama mówiła, "w cudownej rodzinie z przedmieść". Wszystko runęło, kiedy jej rodzice postanowili się rozwieść. Leslie miała 14 lat. Zaczęła brać narkotyki. Przeprowadziła aborcję, która była dla niej "traumatycznym przeżyciem". Zbliżyła się do parareligijnej organizacji, wreszcie opuściła rodzinne strony i wyjechała do San Francisco. Miała 19 lat, kiedy dołączyła do Mansona.

Manson i jego zbrodnie stały się popkulturowym fenomenem. "W tym przypadku mieliśmy wybuchowe połączenie świata celebrytów, Hollywood, bogactwa, przemocy, systemu sprawiedliwości, muzyki i medialnego szaleństwa. W wywiadzie w 2000 r. w magazynie +Rolling Stone+ Johnny Cash powiedział: +Amerykanie zawsze uwielbiali kreować bohaterów spośród złoczyńców+" – powiedziała Meredith.

Dziennikarka przyznaje, że morderstwa Tate-LaBianca zmieniły rzeczywistość lat 60. XX wieku. "Ekscytacja, otwartość i poszukiwania nowej rzeczywistości zostały storpedowane i zakończyły się podczas tych dwóch morderczych nocy. W książce przywołuję scenę z posiadłości Tate, emblematyczną dla tej zmiany. Kiedy grupa Mansona zakradła się do posiadłości, ich widok na początku nie zaalarmował domowników. Każdy myślał, że to znajomi któregoś z nich. Susan Atkins, która do domu zakradła się tylnym oknem, zajrzała do sypialni i zobaczyła czytającą Abigail Folger. Ta 25-letnia wtedy dziedziczka kawowej fortuny, widząc Atkins uśmiechnęła się do niej" – przypomniała Meredith.

"W tym okresie ludzie bardzo często wpadali do posiadłości, odbywały się tam imprezy, na których nie brakowało narkotyków, głośnej muzyki. To było miejsce, do którego wpadał kuzyn jakiegoś kolegi, ktoś w zasadzie nikomu nieznany. Przychodził na chwilę, ale wypalał jointa, słuchał płyt, korzystał z basenu i w rezultacie zostawał na miesiąc. Potem mówiło się, że to, co się wydarzyło było nieuniknione. Wokół było za dużo narkotyków, zbyt łatwo można było je zdobyć, do tego wszechobecny, łatwy seks – to obłąkanie narastało. Impreza trwała zbyt długo. Napięcie było wyczuwalne. Ale i tak tego dnia Abigail po prostu uśmiechnęła się do dziewczyny z brązowymi oczami i długimi, ciemnymi włosami" – dodała dziennikarka.

"Te morderstwa wznieciły niespotykany strach i złość w całym kraju. Nawet, gdy teraz czyta się komentarze o zbrodni, wciąż budzi ona przerażenie" - powiedziała autorka "Ludzkich potworów".

autor: Wojciech Przylipiak/PAP