Przed czwartkową premierą "Un Tramway" pod jedną z najbardziej prestiżowych scen miasta kłębił się nieprzebrany tłum. Nobliwe panie w drogich futrach i młodzież w dżinsach i niedbale narzuconych marynarkach. Pierwsze zapewne zwabiło do Odeonu kolejne tu mocno reklamowane wydarzenie, drugich zapewne sława polskiego reżysera.
Warlikowski jest już bowiem we Francji bardzo popularny. W Paryżu pokazywał wszystkie swoje najważniejsze przedstawienia. Grywane były zawsze w ważnych teatrach - i tak na przykład "Dybuk" w Bouffes du Nord, a doskonale przyjęta u progu tego sezonu "(A)pollonia" w Theatre de Chaillot. Temu akurat przedstawieniu pomogła niewątpliwie sława zdobyta na festiwalu w Awinionie. Nikt mi zresztą nie wmówi - to nie jest żaden zarzut - że Warlikowski nie projektował wizualnego kształtu tej inscenizacji pod kątem występów na dziedzińcu Pałacu Papieży.
Huppert: aktorka totalna
Wabikiem prawdopodobnie istotniejszym niż praca polskiego artysty była jednak kolejna rola Isabelle Huppert. Wybitna aktorka cieszy się u rodaków wyjątkową estymą. Filmowe kreacje u Chabrola, Pialata i Hanekego zna każdy, ale Huppert od lat łączy kino z teatrem. Niegdyś na dziedzińcu Pałacu Papieży była wspaniałą Medeą w spektaklu Jacques’a Lassalle’a. Nie przestraszyła się głównej bohaterki "4.48 Psychosis" Kane, reżyserował to Claude Regy. W Odeonie wcieliła się w Ibsenowską Heddę Gabler w inscenizacji Erica Lacascade’a. Każdy jej występ jest wydarzeniem i nie inaczej stało się przy okazji "Tramwaju". Nie ulega też wątpliwości, że taki efekt jak w przedstawieniu Warlikowskiego nawet tej klasy aktorka mogła uzyskać tylko dzięki wyjątkowemu zaufaniu do reżysera. Inna rzecz, że także i reżyser za to płaci. W "Tramwaju" bowiem wszystko poza fenomenalnym aktorstwem Huppert schodzi na drugi plan. Niezależnie od tego, w jak mroczne zakątki psychiki swej bohaterki zagłębia się odtwórczyni roli Blanche DuBois, jest to na pierwszym planie mistrzowski popis Isabelle Huppert. Warlikowski zaś pozostaje przede wszystkim tym, który go umożliwił.
Aktorka odchodzi najdalej, jak się tylko da, od stereotypu bohaterki "Tramwaju zwanego pożądaniem" Tennessee Williamsa utrwalonego przez kreację Vivien Leigh w słynnym filmie Elii Kazana. Ktoś powie, że Blanche w interpretacji Huppert to kobieta na skraju załamania nerwowego, ale to zbyt mało. Francuska aktorka odbywa bowiem ze swoją Blanche podróż do piekła, jego korzeni upatrując w chorobie postaci. Mamy tu bowiem do czynienia z czymś na kształt scenicznego studium neurastenii. Blanche Huppert w jednej chwili wydaje się zamknięta w pułapce swego ciała, źródle kompleksów i nieustających traum. Za moment zaś to samo ciało staje się jej atutem, wykorzystywanym w grze w uwodzenie mężczyzn. Każde działanie Blanche jest jednak skazane na klęskę. Tym, co narzuca się najpierw, gdy patrzy się na kreację Huppert, jest niezwykła kruchość jej bohaterki. Blanche w przedstawieniu Warlikowskiego próbuje manipulować otoczeniem, bawi się brzmieniem egzotycznego nazwiska "Kowalski", ale po chwili zamknięta w kokonie własnych chorych emocji staje się bezbronną dziewczynką. Huppert rzecz jasna nie bierze "małych" ról. Tym razem jednak jej aktorstwo niemal dosłownie rozsadza wielką scenę Odeonu, niewiele zostawiając miejsca na cokolwiek innego. Chcąc nie chcąc patrzy się niemal tylko na nią, mniejszą uwagę zwracając na partnerujących gwieździe Andrzeja Chyrę i Florence Thomassin. To tajemnica tych największych.
Chyra był na premierze nieco spięty, ale zrobił swoje. Jego Stanley Kowalski nie jest rzecz jasna rolą na miarę Marlona Brando, ale łączy nieokrzesanie i brutalność z nieoczekiwanymi odruchami łagodności. Podobała mi się też Florence Thomassin jako Stella. Naturalna i twardo stąpająca po ziemi stanowi przeciwwagę dla nieustającej histerii scenicznej siostry.
Dla Krzysztofa Warlikowskiego natomiast "Tramwaj" może stać się przedstawieniem w karierze granicznym. Na premierze publiczność podzieliła się na tych gorąco oklaskujących spektakl i tych, którzy widowisko i jego twórców niemal wybuczeli. W najważniejszych gazetach dominował ton wobec reżysera nieprzychylny. Pisano, że "Tramwaj" to wyłącznie stylistyczny popis, że Warlikowski tak daleko odszedł od oryginału Williamsa, że przewrócił go do góry nogami. Nie znajdowano klucza do autorskiego wyboru tekstów, którymi inkrustowane jest przedstawienie - od "Uczty" Platona przez Ewangelię św. Mateusza do "Damy Kameliowej" Dumasa (nie wymieniłem wielu innych). Nie da się głosów tych zlekceważyć, powiedzieć, że mieszczańska paryska publiczność oraz zachowawczy krytycy nie zrozumieli sztuki naszego wizjonera. Akurat ta publiczność i ci krytycy miewają u siebie wszystko, co na świecie najważniejsze, także w dziedzinie teatralnej awangardy i już nie takie rzeczy widzieli. Poza tym grane gościnnie inscenizacje Warlikowskiego przyjmowali zwykle entuzjastycznie.
Wielka melancholia
Byłoby zatem nowe przedstawienie szefa warszawskiego Nowego Teatru aż tak znaczącą porażką? Nie, "Tramwaj" zapada w pamięć, drażni, niepokoi. To nie jest wczesny wściekły Warlikowski. Raczej spektakl utrzymany w nurcie jego ostatnich prac, choć pozbawiony intymnej siły ȁE;KrumaȁD; oraz rozległości perspektywy i intensywności "Aniołów w Ameryce". Gdy idzie o rozwiązania scenograficzne oraz wykorzystanie piosenek w wykonaniu Renate Jett jako swoistych intermediów rozbijających tok akcji, bliski "(A)pollonii", jednak brakuje w nim na szczęście jej oczywistego publicystycznego przesłania. "Tramwaj" wydaje się dziełem artysty introwertyka, który w swej bohaterce odnajduje w jakimś stopniu własne odbicie.
Dlatego diagnoza sterylnego w obrazach, za to ekspresyjnego w formie przedstawienia jest tak gorzka, wyzuta z nadziei. Warlikowski portretuje nie tylko wyrzuconą poza ramy życia Blanche, jej idealną odtwórczynię odnajdując w Huppert, ale jej stan wewnętrzny rozciąga na cały świat. W ujęciu artysty jest on pogrążony w smutku nie do rozproszenia, zasnuty melancholią. To nie ułatwia odbioru spektaklu, w którym brak jednoznacznych kulminacji. Jego rytm jest monotonny, przypominający mantrę. Można czynić Warlikowskiemu z tego zarzut, ale wydaje się, że to celowa strategia. "Tramwaj" z Odeonu zapętla się, zacieśnia, atmosfera staje się coraz bardziej duszna. To też pułapka dla widzów. Mają przez chwilę poczuć choć odrobinę emocji Blanche DuBois.
Problemem jest coś innego. "Tramwaj" pokazuje, że teatr Krzysztofa Warlikowskiego stał się w dużym stopniu przewidywalny. To oczywiste, że pracujący wciąż z tą samą grupą twórców (scenograf Małgorzata Szcześniak, kompozytor Paweł Mykietyn, odpowiedzialna za światła Felice Ross) reżyser buduje swój świat z własnych dawno już rozpoznanych elementów. Paryskie przedstawienie stanowi dowodzi jednak, że poetyka ta ma się chyba ku wyczerpaniu. Elementy znane z poprzednich inscenizacji układa bowiem Warlikowski w zbyt podobne do siebie konstrukcje.
Trudno też pominąć zarzuty, gdy chodzi o adaptację. Znakiem firmowym reżysera zdaje się żonglerka tekstami, szukanie dla nich nowych, nieoczekiwanych punktów odniesienia. Tyle że w przypadku "Tramwaju" przypomina to już sztukę dla sztuki, w dodatku burzy strukturę i rytm spektaklu. Straty są więc znaczne, a zyski ze wzbogacenia szkieletu dramatu Williamsa (bo tyle pozostało z "Tramwaju zwanego pożądaniem" na scenie Odeonu) literacką przebieżką przez wieki jednak niewielkie. Poza tym nawet paryska publiczność - o polskiej nie wspomnę - wie, że Renate Jett świetnie śpiewa. W "Tramwaju" robi to także, a piosenki, jak w "(A)pollonii", komentują bieg akcji. Zastanawiam się, czy śpiewająca Jett będzie już stałym fragmentem puzzli Warlikowskiego. Nie byłoby to dobre.
Zostawia paryski "Tramwaj" Krzysztofa Warlikowskiego więcej pytań niż gotowych odpowiedzi. Jest propozycją nie do zlekceważenia, choć przedstawieniem pękniętym, amorficznym, czasem wydaje się, że martwym. Jego znaczenie wykracza jednak poza kategorie sukcesu i porażki. Niewykluczone, że właśnie "Tramwaj" zamknie w twórczości reżysera kolejny, tym razem fascynujący, etap.