W Polsce po raz pierwszy i ostatni grano "Elektrę", dziś uznawaną za najwybitniejszą operę Straussa, w 1971 r., czyli przeszło 60 lat po prapremierze. Wprawdzie inscenizacja Deckera pochodzi sprzed 10 lat, ale broni się pomysłem na ukazanie konfliktu głównych bohaterów – a raczej bohaterek: Elektry (Jeanne-Michele Charbonnet), jej siostry Chryzostemis (Danielle Halbwachs) i matki Klitajmestry (Ewa Podleś).

Reklama

Pierwsze takty tragedii otwierają widok na ponurą betonową ścianę zbryzganą krwią. I ogromne schody prowadzące w górę. "Sama! O, żałości – całkiem sama" – śpiewa Elektra i ten zwrot wyznacza tonację warszawskiego spektaklu. Scenografia, kostiumy, reżyseria świateł są więcej niż oszczędne. Decker starał się nie zburzyć misternej siatki psychologicznych relacji między głównymi bohaterami, tworząc jednolity teatr, w którym nadrzędną rolę wyznaczył skrajnym uczuciom – i muzyce. Ascetyzm tej inscenizacji może sprawiać wrażenie zachowawczego, ale ta statyczność ma swój cel.

Ta monumentalna, niezmienna scenografia lepiej sprawdziłaby się na większej scenie, ale na deskach warszawskiej opery i tak pogłębia wrażenie paranoidalnej szamotaniny Elektry, zamkniętej w świecie własnych ograniczeń i myśli o zemście.

Odmitologizowana ludzkość

Kostiumy – raz współczesne garnitury, garsonki, innym razem tuniki i suknie balowe – pokazują, jak bardzo odmitologizowana jest tutaj historia ludzkości. Reżyserowi udało się pokazać świat Elektry, który jest po prostu światem wszystkich zbuntowanych mścicielek, opętanych żądzą odwetu. Sine, okrwawione mury celi Elektry goszczą galerię postaci, od Klitajmestry po Orestesa, i mają symbolizować antymiejsce, w którym żyje główna bohaterka, i antyczas. To świat sprzeciwu, negacji i odmowy, a w nim jest się zawsze samemu – wydaje się mówić reżyser. Konflikt rozgrywa się w duszy Elektry zaprogramowanej na klęskę. Trudno więc o bardziej wymowną metaforę tej tragedii niż monumentalna, surowa scenografia Wolfganga Gussmanna.

Siła śpiewaków

Tym bardziej że akcja warszawskiej "Elektry" rozwija się bardzo logicznie i konsekwentnie, jako mocny kontrapunkt do wspaniałej, nowatorskiej muzyki Straussa. Twórcy spektaklu najwięcej siły tchnęli w aktorów – śpiewaków. Bardzo trudna, zarówno dla wokalistów, jak i orkiestry, opera zyskała dzięki dobrym kreacjom kształt współczesnego dramatu. Jeanne-Marie Charbonnet stworzyła sugestywną, frapującą rolę Elektry, dominującą nad resztą bohaterów psychologicznie. Konflikt tragiczny zresztą najsilniej zostaje podkreślony w części pierwszej, podczas dialogu matki i córki.

To najbardziej sugestywny, najlepiej w tej inscenizacji rozegrany spór, stwarzający także pole do popisu dla znakomitej Ewy Podleś w roli Klitajmestry. Matka i córka w tym kontekście to dwie wojujące na śmierć i życie feministki, każda stale poszerzająca swoje pole walki.

Pod inscenizacją Deckera leży kilka warstw znaczeniowych i odczytań, w tym choćby dobrze znana freudowska, sartre’owska czy właśnie wpisujące się w debatę feministyczną alternatywne odczytanie mitu. Oczywiście nie są to skojarzenia skomplikowane, ale reżyser nie ma ambicji wywracać na nice sensu dzieła. "Elektra" jest tym, czym jest: historią odwiecznej żądzy zemsty, oddaną zgodnie z sensem dzieła.

Muzyka jak test
Reklama

Znacznie ciekawsza jest sama muzyka, która nawet dla doświadczonego zespołu jest wielkim testem. Strauss naszpikował partyturę trudnościami, którym sam podobno nie podołał, prowadząc orkiestrę podczas pierwszych prób. Prócz partii tytułowej, rozpiętej między prawdziwymi dramaturgicznymi biegunami, wyzwaniem jest rola Klitajmestry. Ewa Podleś stworzyła kolejną wielką kreację, zwracającą uwagę szlachetną barwą głosu, z wyczuciem dawkowanymi emocjami i mocnym rysem psychologicznym postaci. Eteryczna Chryzostemis Danielle Halbwachs jest przeciwieństwem tych dwóch silnych kobiet, i tak została nakreślona – jako stęskniona za zwykłym życiem pensjonarka. To także dobrze zaśpiewana rola.

Wysiłki wokalistów wsparli instrumentaliści. Dyrygent Tadeusz Kozłowski poprowadził zespół z mocną wolą nieprzysłonięcia śpiewaków. Z lekkością i intuicją orkiestra Opery Narodowej towarzyszyła głównym bohaterom, kreśląc przejmujący, dekadencki pejzaż brzmieniowy. Ekspresjonistyczny smutek, findesieclowa melancholia, skomplikowana harmonika, wykraczająca już poza tonalność, wnosząca powiew nowego do muzyki tamtych czasów, psychologiczna prawda i filozoficzna głębia – to wszystko tu jest.

Warszawska "Elektra" nie wywoła fermentu, jednak pierwsze po prawie 40 latach polskie wystawienie wielkiej opery Straussa należy zaliczyć do udanych.